Gorzki to chleb jest polskość
24.09.2014 – 15.11.2014
Artyści zaproszeni do wystawy:
Adam Adach, Hubert Czerepok, Monika Drożyńska, Wojciech Duda, Paweł Hajncel, Paweł Jarodzki, Grzegorz Klaman,Jerzy Kosałka, Tomasz Kozak, Kamil Kuskowski, Karolina Mełnicka, Anna Molska, Dorota Podlaska, Aleka Polis, Marek Sobczyk, Zbigniew Szumski, Ewa Świdzińska, Przemysław Truściński, Antek Wajda i Marek Wasilewski
Janina Hobgarska
“Gorzki to chleb jest polskość” – na ile te słowa, zaczerpnięte z myśli społeczno-politycznej Cypriana Kamila Norwida, są aktualne dzisiaj? Rok 2014, bogaty w obchody rocznic ważnych i przełomowych dla Polski wydarzeń, pozwala przyjrzeć się tej kwestii z uwagą. Sprzyja temu wielka dyskusja medialna o sukcesach i stratach 25 lat transformacji. Pytania o stosunek do wolnej Polski, zadawane wielu znaczącym osobom, przynoszą rozmaite refleksje. “Polsk jest tyle, ilu Polaków, i niech tak zostanie. Każdy z nas może opowiadać o swojej własnej, a nie o cudzej, narzuconej” – mówi Andrzej Stasiuk. Chwalimy wolność właśnie, a dostrzegamy toksyczne odrzucanie ideałów równościowych, kryzys edukacyjny, równanie w dół, intelektualną bierność. Te procesy wywołują postępujący upadek inteligencji. Niepokoją próby ograniczania wolności artystycznej i swobody wypowiedzi. Sztuka też miewa gorzki smak.
W nasze życie nieustannie wdziera się polityka. Jesteśmy skłóceni i podzieleni. Tęsknimy do państwa, które nie będzie budzić tak wielkich emocji, do normalności. Doskwiera nam norma społeczna, w którą wpisana jest nieufność, szczególne utrapienie życia społecznego i publicznego, nieżyczliwość, stygmatyzacja. Przez obcokrajowców jesteśmy postrzegani jako ludzi, którzy się nie uśmiechają. Zdanie profesora Philipa Zimbardo – “Polacy są cudowni, ale nie dla obcych”, czy jego sugestie: “Powinniście się bardziej cieszyć teraźniejszością i uczyć, jak wytyczać ścieżkę, by osiągnąć dany cel, a mniej rozpamiętywać nieustannie to, co było” oraz apel, abyśmy polubili samych siebie, brzmią jak fragment wieloletniego programu terapeutyczno-edukacyjnego dla całego społeczeństwa.
Niniejsza wystawa jest próbą pokazania obrazów polskości we współczesnej sztuce wizualnej. Przy pomocy dzieł sztuki chcemy porozmawiać o aspektach naszego patriotyzmu, o tożsamości narodowej we współczesnych nam czasach, o naszych problemach z nowoczesnością. Zastanowić się, jak sztuka potrafi je identyfikować, wskazać to, co boli, uwiera, zagraża i stawiać pytania, czy ma ona wystarczający potencjał perswazyjny.
Artyści zaproszeni do wystawy przedstawiają nam prace o wymowie analitycznej i krytycznej, dotyczące istotnych obszarów polskiej rzeczywistości. Pokazują je we właściwych dla siebie mediach (malarstwo, filmy, neony, instalacje, rysunki). Prace te odwołują się wprost do rzeczywistości społecznej, często operują cytatami z konkretnych zdarzeń lub są ich artystycznymi ekwiwalentami, rzadziej stanowią wyłącznie wytwory twórczej wyobraźni. Niektóre mocno ironiczne, inne zabarwione humorem. We wszystkie wpisane są emocje i troska. Dają przestrzeń do debaty na temat naszej własnej wolności i potencjału znaczeń słowa „patriotyzm”. Są przykładami zaangażowanej postawy obywatelskiej.
Michał Zadara
Piosenki o ładzie i odpowiedzialności
Przeprowadziłem się do Polski w roku 2000; chciałem studiować reżyserię teatralną w Krakowie, a życie w Nowym Jorku wydawało mi się przewidywalne, nudne i zniewalające. Ukazał się wtedy euforyczny tekst o Warszawie w angielskim The Economist: to miasto zostało przedstawione jako niewiarygodnie brzydkie (pamiętam to określenie: „hideously ugly”) centrum niesamowicie żywotnego państwa. I to była prawda, energia którą czuło się na straganach (stadion miał się jeszcze świetnie!), w rodzącym się warszawskim Chinatown (30 budek z azjatyckim jedzeniem na samym placu konstytucji!) w klubach nocnych (tak agresywnego, żywego post-jazzu w Nowym Jorku by się nie usłyszało) była na zupełnie innym poziomie niż poukładany i przewidywalny Nowy Jork.
Tylko, że tu było naprawdę „hideously ugly”. To miasto nie miało żadnego uroku, aż trudno było uwierzyć, że istnieje miasto, które zupełnie nie ma swojego charakteru. W dodatku w tak olbrzymim mieście jak Warszawa – w końcu tu mieszka prawie 1,600000 osób – tak mało się wieczorami działo. Pracowałem wówczas jako asystent w Teatrze Rozmaitości na Marszałkowskiej, i po wyjściu z próby spektaklu o dwudziestej drugiej, człowiek patrzył w lewo i w prawo na ulicę Marszałkowską i wszędzie było ciemno. Wszystko pozamykane, głucho, niebezpiecznie na ulicach. W budynku naprzeciwko, gdzie teatr wynajmował mieszkania dla aktorów, trzeba było nocą przechodzić przez nieprzytomnych bezdomnych. Poza tym bloki, szaro, połamane chodniki pozostałe po PRL, dziury po kulach z drugiej wojny światowej.
Gdzie była energia? Szło się kilka ulic dalej, do początku ulicy Puławskiej, obok starego baraku przy ówczesnym Teatrze Nowym (dziś supermarket), wchodziło się w ciemną alejkę, otwierało się stalowe, grube drzwi (tak, miały taki otwór na oczy zamykany klapką) i człowiek odnajdywał się w zatłoczonym klubie gdzie byli wszyscy ci, którym nie pasowało to puste i pozamykane miasto – siedzieli i dyskutowali, najczęściej o tym, że w tym mieście się nie da wytrzymać – a gdy z głośników puszczali Velvet Underground, to po raz pierwszy zrozumiałem tę muzykę – właśnie tu, w Warszawie, a nie w Nowym Jorku, do którego ona już od dawna zupełnie nie pasowała. To była muzyka tego ciemnego, przerażającego miasta, to miasto brzmiało właśnie tak, ostro, surowo, pusto, brzydko – tak właśnie brzmi nowoczesna miejska rzeczywistość.
Wtedy, w roku 2000, kiedy tu znalazłem się na stałe, Polska nie miała do zaoferowania bogactwa, ani wygodnej komunikacji miejskiej, ani szalonego życia nocnego, ani nawet specjalnie kuszących perspektyw zawodowych; ale obiecywała coś, co dla artysty jest niezbędne: intensywność przeżycia, doświadczenie rzeczywistości, które w uporządkowanych krajach jak USA było niemożliwe. Tam życie było ułożone w sztywne koleiny, tam wszystkie sprzeczności zostały ujęte w niezmieniających się konstelacjach społecznych. Tutaj wszystko się ciągle zmieniało, tworzyło, kraj miał dopiero dziesięć lat, żyło się w kapitalizmie ale kraj wyglądał jeszcze socjalistyczne. Na stadionie X-lecia można było usłyszeć trzydzieści różnych języków w ciągu godziny, i zobaczyć podrabiane towary z całej Eurazji. Zrozpaczeni handlarze ciągnęli na stadion z całej post-sowieckiej Azji, kupując i sprzedając wszystko, co tylko możliwe – od ubrania czy komputery po ludzi i broń. To nie było sympatyczne ani przyjemne miasto: w ciągu roku zostałem dwa razy napadnięty, z czego raz przez 13-latków na placu Wilsona o dwudziestej. Polska obiecywała coś, co Kazik Staszewski w sławnej piosence Kultu „Mieszkam w Polsce” opisał tak:
Czy byłeś kiedyś w Kutnie na dworcu w nocy
Jest tak brudno i brzydko, że pękają oczy
Mieszkam w Polsce, mieszkam w Polsce
Mieszkam tu tu tu tu
Ta piosenka nie jest smutna. Ona jest euforyczna, ona celebruje Polskę – właśnie tę brzydką, tę, co powoduje, że pękają oczy. Ta piosenka tłumaczy nam ofertę Polski tak: wprawdzie nie doświadczysz tu piękna i czystości, ale za to dostaniesz niesamowicie silne doświadczenie emocjonalne, doświadczenie rozpaczy połączonej z radością, z intensywnością bycia. Wprawdzie nie ma piękna, ale jest odjazd. I tego odjazdu może doświadczyć każdy: „dworzec w Kutnie” nie jest miejscem schowanym, tylko dworcem w samym centrum Polski, na linii Warszawa-Poznań-Berlin. Ta brzydota dworca w Kutnie definiuje doświadczenie Polski dla wszystkich mieszkających w Polsce – zdaje się mówić ta piosenka.
Ta piosenka brzmi dziwnie dziś, w roku 2014. PKP za pieniądze krajowe i europejskie wyremontowało dworce kolejowe w 2012 roku – ten w Kutnie też. A miejsca, które są tak brzydkie, że aż bolą oczy, miejsca zaniedbane, biedne, zapomniane, wyplute – już bardzo trudno znaleźć – i na pewno nie należy do nich dworzec w Kutnie. To nie znaczy, że znikają obszary biedy. Te obszary biedy są maskowane remontami, albo lokowane tak, żeby nie rzucały się w oczy – w odróżnieniu od dworca w Kutnie, który jest na permanentnym widoku. Samorządy wkładają wiele wysiłku w to, by miejsca publiczne wyglądały porządnie, i maskowały realny poziom biedy nadal istniejący w Polsce. W związku z czym już nie ma tego estetycznego odjazdu, o którym śpiewa Kazik. Dzisiaj po prostu oczy już tak nie bolą. Dworzec w Kutnie już nie jest tak brzydki, że pękają oczy – jest po prostu dość brzydki. Oczy już tylko swędzą, trochę łzawią. Ale o tym napisać piosenki się już nie da.
Dla polskiej tożsamości, posprzątanie dworców jest problemem. Dla Polskiej tożsamości, to od-ekstremalnienie stanowi wielkie zagrożenie. Średniość jest w Polsce dużo większym problemem niż, na przykład, dla tożsamości amerykańskiej albo tożsamości szwajcarskiej. Nie można dziś już iść polską ulicą i pomyśleć sobie, „tak, wprawdzie tu jest brzydko, ale jakże intensywnie, jakże dziwnie”. Teraz już po prostu jest dość brzydko. A od czasu romantyzmu, argument dotyczący wyjątkowości Polski jest taki, że może tu jest strasznie – ale ta straszność jest zupełnie niesamowita, a wręcz metafizyczna. W tym sensie „kultowy” argument o dworcu w Kutnie jest kontynuacją tradycji romantycznej: wprawdzie jest brzydko, ale jest to brzydota o niespotykanej intensywności, brzydota, która powoduje rozwalenie organów wzroku – taka brzydota może być tylko brzydotą metafizyczną – i w tym sensie świętą.
A teraz, gdy w unijnej Polsce ta brzydota metafizyczna znika, zostaje brzydota codzienna, zwykła. A ta powoduje, że człowiek przestaje się podniecać niesamowitością tego polskiego zniszczenia, tego po-zagładowego, po-komunistycznego, po-zaborowego zniszczenia, i po prostu zaczyna czuć niechęć. Bo trudno tu znaleźć miejsca piękne.
Odkryłem u siebie symptomy najgorszej z chorób polskich – niechęci do Polski. To jest typowe doświadczenie: jedzie się gdzieś do USA i spotyka się tam emigrantów, którzy mówią, „o, jak tam beznadziejnie w tej Polsce! Jak możesz tam w ogóle wytrzymać!” Albo tu, w Polsce: „to tylko u nas są tak okropne bary w pociągach, na zachodzie to jest dużo lepiej.” Gdy tymczasem oczywiście w austriackich pociągach to w większości w ogóle nie ma barów, a w niemieckim DB to podgrzewają jajecznicę w mikrofalówce, co jest oczywiście potworne – WARSy są o niebo lepsze niż ich niemiecki odpowiednik. Ale i tak narzekamy i poniżamy polskie państwo, polskie koleje państwowe, polską gospodarkę i polskie społeczeństwo ile się tylko da. Sam zacząłem to robić – a jest to straszne zajęcie, ponieważ odbiera ochotę na życie tutaj. Ale skoro się tu żyje, to to narzekanie na życie tutaj zabiera ochotę na życie w ogóle.
Ta niechęć do Polski nie jest tylko reakcją na brzydotę polski. Jest też łatwą wymówką: „skoro to jest tak zaśmiecony kraj, to ch.. go obchodzi, że wiozę śmieci do i tak zasranego lasu.” „Skoro polityka jest tak idiotyczna, to przecież nie będę się starał i głosował na kogokolwiek.” „Skoro polska literatura współczesna jest do niczego, to po co mam czytać jakąś nową polską powieść?” Tak długo, jak będziemy uważali to, co jest tutaj za nie warte zachodu, nie znajdziemy siły w sobie, by to naprawić, dlatego, że naprawianie jest trudne i wymaga wysiłku. W odróżnieniu do stosunkowo łatwego pławienia się w metafizycznej brzydocie dworca w Kutnie – nie trzeba z nim nic robić, wystarczy przeżywać, że mamy najbardziej intensywny bałagan na świecie. Dużo trudniej jest ten cały bałagan naprawić. I w ten sposób odpowiedzialność za ład – za ład w kraju, na podwórku, na balkonie – ściśle się wiąże z odpowiedzialnością w ogóle.
Często używam słów „ładny” albo „przyjemny”, którymi nie wypada mówić o sztuce. Pytam ludzi wracających z teatru, czy było ładnie – często obruszają się na tak banalne pytanie. Tymczasem ład i przyjemność są podstawowymi jakościami w sztuce, też dzisiaj. Wystawa na przykład takiego Mirosława Bałki ma w sobie ład, tak samo jak obrazu Wilhelma Sasnala mają w sobie ład. Tworzymy dzieła sztuki, bo koniec końców są ładne, a ład jest próbą stawiania oporu chaosowi, entropii rzeczywistości. Działanie w kulturze jest zawsze próbą stworzenia wyspy, gdzie coś może się udać, gdzie zjawiska mają sens.
Dlatego też jest ścisła współzależność kompetencji kulturowych i poczuciem wpływu na własny los. Jeśli sztuka jest obszarem, w którym człowiek może konstytuować czy znajdować sens, to brak narzędzi do interpretacji sztuki powoduje brak poczucia sensu. Jeśli w dużych grupach społecznych brakuje kompetencji kulturalnych, to wtedy ten brak poczucia sensu staje się problemem politycznym.
Ale w Polsce kultura nie jest istotną częścią programu ani rządzących,ani opozycji. Mimo tego, że tylu Polakom brakuje kompetencji kulturowych, co jest problemem obiektywnym, dającym się zmierzyć. Ci, którzy palą „Tęczę” Julity Wójcik są tego najlepszym przykładem. Nie potrafią zinterpretować dzieła sztuki, nie umieją poradzić sobie z jego wieloznacznością. Nie rozumieją, że „Tęcza” nie jest plakatem i nie ma jednego prostego przesłania. Sądzą, że chodzi o osoby homoseksualne, i nie pamiętają (bo ksiądz im nie powiedział?), że tęcza od zawsze jest symbolem przymierza Boga z narodem wybranym, czyli – dla chrześcijan – z chrześcijanami. Osoby nie umiejące sobie poradzić ze zjawiskiem pt. „sztuka” nie reprezentują polskiego marginesu, tylko dużą część społeczeństwa. I to nie jest ich wina. Takich ludzi będzie przybywać, jeśli rząd i autorzy szkolnych programów nie potraktują poważnie wiedzy, jaką daje wychowanie w kulturze, dopóki nie zrozumieją, że człowiek, który nauczy się wypełnić wniosek o kredyt, nie będzie umiał przeczytać „Odysei” Homera — za to ten, który przeczyta „Odyseję” Homera, będzie umiał wypełnić wniosek o kredyt. I nie będzie go wściekała rzeźba, która mu przypomina o własnych ograniczeniach na rynku pracy, spowodowanych taką a nie inną polityką edukacyjną państwa.
Fundamentalne pytanie wiszące nad nami brzmi: dlaczego w Polsce jest tak brzydko? Bo jest naprawdę bardzo brzydko w Polsce, to nie jest projekcja naszej psychiki: wszechobecne reklamy, zaśmiecone lasy, remonty, które niszczą fasady starych budynków, burzenie klasycznych budowli z epoki PRL. Te zjawiska istnieją naprawdę i naprawdę obniżają nam przyjemność z życia. Odpowiedzi na to pytanie o brzydotę szukałbym w wypieraniu przeszłości i braku odpowiedzialności za własny kraj.
Wydaje się wręcz, że Polacy nie oswoili się nigdy z krajem, w którym mieszkają, i nie biorą za niego odpowiedzialności. Tak, jakbyśmy wszyscy jeszcze się czuli jak przyjezdni na ziemiach zachodnich, którzy nie wiedzą, czy Niemcy za chwilę nie wrócą po swoją własność. Może za chwile trzeba będzie uciekać, więc póki co można tu robić oborę. Jeszcze w latach 90. moi rodzice zakopywali śmieci w lesie podczas urlopu na Mazurach. Taki był oficjalnie przyjęty model zachowania się w naturze. Oni to robili, że tak powiem, sumiennie. Nie zajmowali się tym, co się z tymi śmieciami dalej stanie. Jak kowboje na prerii, którzy swoje śmieci po sobie zostawiają, bo i tak jutro będą gdzie indziej.
Cała Polska jest tak zaśmiecona, że pękają oczy. Zwierzęta żywią się śmieciami powyrzucanymi przez mieszkańców i całe populacje zwierząt giną, bo są zatrute. Ale o tej brzydocie nikt nie pisze piosenki – bo taka piosenka by musiała nawoływać do zmiany zachowania.
Tymczasem, ministrem środowiska zostaje człowiek, który ma umożliwić wydobycie gazu łupkowego. Na stanowisku obrońcy natury staje ktoś, czyim zadaniem jest atak na naturę. Rząd – ani opozycja, to oczywiste – nie widzą, że trzeba bronić natury, tylko traktują Polskę jak surowiec, z którego trzeba wyssać jak najwięcej. To, że na koniec już nie zostanie tu żadna Polska, którą można by kochać – to im, patriotom, umyka. Wypierają to, co jest, co się dzieje przed naszymi oczyma. Nie widzą, że rozwalamy nasz wspólny dom i że nie ma już w nim żadnego ładu. Wypierają to, co widać gołymi oczyma.
To wypieranie wydaje się szczególnie polską cechą – i powodem tak strasznych zaniedbań w dziedzinie ekologii i estetyki, czyli obszaru, w którym ludzie i ich dzieci, i ich zwierzęta żyją i rosną, lub zdychają. Skąd się bierze to wypieranie? Nie wiem, ale skoro wyparto Zagładę z powszechnej pamięci, to wydaje się, że wszystko można wyprzeć. Żyjemy w tej części świata, gdzie za pokolenia naszych dziadków i pradziadków wymordowano tylu ludzi, ilu nie mordowano w żadnym innym okresie dziejów – ale nie przyjmujemy tego. Mieszkamy w kraju dużo bardziej piekielnym niż Kambodża czy Rwanda – ale nie myślimy o naszych dziadkach o sprawcach, świadkach czy ofiarach niewyobrażalnej masakry. Pamięć wspólna wyparła nawet takie rzeczy jak łódzką „Wielką Szperę”: wydarzenie o niespotykanym od starożytności wymiarze okrucieństwa i barbarzyństwa. Pamięć warszawska codziennie wypiera pamięć o getcie, ludzie nie wiedzą, że getto obejmowało obszar od Złotej do Stawek – właściwie całe północne Śródmieście. Być może nigdy nie będziemy w stanie się z tym oswoić, ale nie możemy tego wypierać. Wypieranie uniemożliwia zakorzenienie się i stanie się odpowiedzialnym za ziemię. Za tę ziemię, z której to będziemy teraz łupić gaz.
Możemy teraz zaryzykować odpowiedź na pytanie: dlaczego w Polsce jest tak brzydko: ponieważ Polacy nie mają nawyku brania odpowiedzialności. Więcej: nie wiedzą specjalnie, co to jest, ta odpowiedzialność.
W każdym języku, jaki znam, odpowiedzialność ma w swojej podstawie słowotwórczej „odpowiedź”. Odpowiedzialność jest dawaniem odpowiedzi, a więc rozmową między przeszłością a teraźniejszością. W tym sensie jesteśmy „odpowiedzialni” za zło, które stało się w tym kraju, nawet jeśli nas wtedy nie było na świecie – bo kiedy ktoś się nas o to zapyta, to wywołuje nas do odpowiedzi. W tym sensie jesteśmy – każdy z nas jest – odpowiedzialni za Jedwabne. Ja jestem osobiście odpowiedzialny, dlatego że pytany o Jedwabne muszę odpowiedzieć. Nie mam wyjścia. Japończyk nie musi odpowiadać na pytanie o Jedwabne, ale ja, jako obywatel Rzeczypospolitej, pytany w Miami o Jedwabne, muszę odpowiadać – czy to, co się stało, uważam za słuszne i dobre, czy za złe. Być może nic o tym nie wiem, ale muszę odpowiedzieć. Odpowiedzialność to jeden z najważniejszych warunków skutecznego organizowania życia publicznego i społecznego, z którym ciągle mamy problem. Nie bierzemy odpowiedzialności za to, co się dzieje wokół nas. I dlatego polski las jest skażony śmieciami, za które nikt nie bierze odpowiedzialności, z których się wyłania kolejny żydowski cmentarz, za który nikt nie bierze odpowiedzialności. I dlatego idea, by chronić środowisko dla siebie i dla następnych pokoleń, jawi się i rządzącym, i opozycji idiotycznym lewackim pomysłem, a nie koniecznością.
Organizatorem projektu jest: Biuro Wystaw Artystycznych w Jeleniej Górze, partnerami: Książnica Karkonoska i Teatr im.C.K.Norwida.
Projekt finansowany jest ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego i Miasta Jelenia Góra.
Patroni medialni: Czas Kultury, NJ24, Nowiny Jeleniogórskie, Odra, Obieg, Gazeta Wyborcza.