JAKUB PAJEWSKI – W IZERSKICH GÓRACH JEST ZAWSZE PIĘKNIE

14 listopada – 12 grudnia 2007 r.

W Izerskich Górach jest zawsze pięknie.

Znam to miejsce, tych ludzi i te sprawy. Znam dobrze i od dawna, więc proszę mi wierzyć. Niegdyś był tam raj. Niektóre jego cząstki jeszcze widać gołym okiem. Inne zniknęły bez śladu. Po wygnaniu z raju zrobiła się tam dżungla raczej, ze swoim wątpliwym prawem, ale nie bez widoków na całkiem nowe życie. Góry Izerskie, przylegające do Karkonoszy, znajdują się w Polsce, o czym wiedzą nieliczni. A równocześnie trochę są w Czechach i poniekąd w Niemczech. Trzy lub cztery kurorty, dawniej wielkie; 95 procent powierzchni pokrytej lasami; trochę bogactw mineralnych; sporo nędzy z bidą, jak wszędzie. Ale nie o nędzy tutaj chcę pisać, tylko o cudzie tego świata. O jego pięknie i świętości, która niegdyś była legendarna, ale mało kto dziś o to dba. W wieku XII kronikarz saski pisał: jest to kraj, gdzie Wenedowie czczą figurę swego pogańskiego bóstwa, która jest cała ze złota. Jednym słowem, ziemia legendarna, odludna, cicha jak makiem zasiał. Gdyby tutaj pogodne niebo nie było pocięte białym śladem, ciągnącym się samolotami do Paryża, Frankfurtu, Rzymu i tak dalej – bo tędy przebiega międzynarodowy kanał lotniczy – można by pomyśleć, że od współczesności jesteśmy jakieś 300 lat wstecz. To jest dawna ojczyzna wulkanów; wypchniętego do góry dna oceanów; skrajnych żywiołów, źródeł i plądrujących gwałtownymi zakrętami tę ziemię rzek. Same ich nazwy brzmią jak pacierz w jakimś zapomnianym języku – Izera, Kwisa, Nysa Łużycka czy Kocica, głupio nazwana Kaczawą. To jest od dwu tysięcy lat archeologicznie potwierdzony punkt docelowy poszukiwaczy skarbów. Więc takie jest to miejsce. Jak u Pana Boga za piecem.

Teraz o ludziach. Mogę śmiało napisać – przyjaciołach, bośmy beczkę soli zjedli i chleb z niejednego pieca. Jakiś ich tam duch wiele lat temu przyprowadził, a też i mnie samego pociągnął za nimi. Zatem to im poniekąd zawdzięczam jedną z większych (może największą) fascynacji geograficznych mego życia. Wiedziałem, że Śląsk jest krainą prawdziwie europejską i zasobną, ale że w coś takiego? Tego jeszcze nie wiedziałem. Na tle takim właśnie oni – Ewa, Joanna, Jurek – dokonali rzeczy, która ludziom rzadko się udaje. W naszym świecie, gdzie życie jeździ jak tramwaj po szynach; ciągnięta za nos od jednego remontu do drugiego; w ryzach rozkładów jazdy i przepisów porządkowych, jest jeszcze – chwalić Boga – szeroki margines na mądrość i dobro; na pomyślność i odwagę. Więc dawniej, dwadzieścia lat temu, w starym i przestronnym domu, który w lepszych czasach był gospodą dla tutejszych Niemców, a później wyrokiem dla osadników, rozpoczęła się budowa królestwa – może nawet cesarstwa – którego nie ma na żadnej mapie. Nie pamiętam czy już wtedy dwie absolwentki Uniwersytetu Śląskiego, z wydziału kształcenia plastycznego – właśnie Ewa i Joanna – a z nimi luźny adept różnych sztuk, Jurek, malowali chorągwie ku czci chińskiego symbolu szczęścia – zielonego smoka. Ale za to pamiętam dobrze – choć przecież minęło sporo czasu – te malowane ręcznie na jedwabiach, przez nich samych farbowanych, piękne ornamenty i smugi kwiecistych snów, które zakwitały jak suknie również przez nich szyte, bluzeczki czy koszule, na ciałach pięknych dziewcząt. Pojawiały sie w sklepach i galeriach całego kraju. Gdziekolwiek je widywałem, odnosiłem niezmienne wrażenie, że są to rozsyłane równomiernie po całym świecie, cząstki tamtego domostwa, które zresztą niebawem opuścili na rzecz jeszcze jeszcze innego, lecz równie dziwnego. W całym domu zaimprowizowane meble. Skądś wyciągnięte dywany. Dziwaczne lampiony, które niegdyś robili na sprzedaż. Książki na półkach i w oszklonej szafie. Zawrotna kolekcja płyt Jurka – melomana. Wszechobecne głośniki wbrew nazwie raczej ciche. Dzieci! Dziś większość z nich to osoby już dorosłe. W sumie trzynaście osób w jednym domu. Zupełnie jak w jakimś ewangelicznym opowiadaniu. Tyle, że z lekką przewagą płci damskiej. Nie wspominam też o zawsze obecnych tam gościach, niektórych na dłużej. Lub jak ja, tylko na chwilę, w drodze skądś dokądś. Dom tak ciekawy, że wszedłszy tam raz, pragnie się do niego powracać. Do jego ludzi, spraw i nastrojów. Istne królestwo – a może nawet cesarstwo? – nie z tej ziemi. Gdy się tam u nich po rozmowie przeciągniętej głęboko w noc, wychodzi przed dom na powietrze, zawsze można zobaczyć niebo z kompletnym garniturem gwiazd, a czasem nawet z jakąś spadającą. Na szczęście.

Zdarzyło się kiedyś – mieszkali wtedy koło Miłkowa – że przyjechawszy tam, zastałem dom zamknięty. Pomyślałem, że to pewnie na chwilę i poszedłem na górkę do pobliskiego lasu, by przeczekać. Spotkałem tam na polanie ważkę, siedzącą na kwiatku krwawnika. Nie speszyło jej, gdy się przybliżyłem, żeby dokładniej obejrzeć jej cudowne ciało. Nawet odwróciła się twarzą do mnie i przez chwilę patrzyłem jej w oczy. Gdyby dało się coś napisać w języku ważek, mógłbym powtórzyć, co powiedziała. Wspominam o tym, bo zawsze w pobliżu ich domu coś się takiego zdarzało. Jakiś narwany pies; ostrożny kot; niepoważna sroka. W Głębocku przeszło trzysta lat przed nimi, gdy się jeszcze nazywał Glausnitz, działał znany prorok ludowy Hans Rischmann, który przewidział pożar Jeleniej Góry i upadek Polski. W Kopańcu – gdzie mieszkali później – mieli swój „pałac” agenci banków weneckich, skupujący tu złoto i szlachetne kamienie. Teraz mieszkają w Przecznicy (dawniej Querbach), o której czytam w zbiorze dawnych legend: na wschodnim zboczu Prochowej (Pulverberg, 595 m), gdzie znajdują się resztki kopalni kobaltu, pojawiają się nocą trzy światła, które są duchami trzech sztygarów, niegdyś tam zasypanych. Przez jakiś czas wieś cieszyła się sławą, jako ośrodek czarownic, bowiem w wieczór świętojański poniżej schroniska Kaiser – Wilhelm, zjawił się mężczyzna z widłami, cepem, grabiami i łopatą. Położył to pod figurą św. Jana i siedział, na coś narzekając. Ale gdy usłyszał dźwięk fujarki, poderwał się krzycząc: zabieraj czarownico wszystkie moje rzeczy, ale mnie zostaw w spokoju. Zrobił wielki skok i zniknął. Odtąd nie było więcej czarownic w tej wiosce. W Przecznicy na moście widywano też białego gołębia z uszkodzonym skrzydłem, który dosiadał czarnego kruka i latał na jego grzbiecie. W tamtejszym kamieniołomie Dressler – Kramer żyło niegdyś tajemnicze zwierzę, które każdy kamień stawiało z powrotem na pierwotne miejsce. Znający się na sztuczkach czarnoksięskich pastor Schmidt z Gierczyna poszedł tam, ukląkł i odmówił siedem pacierzy. Odtąd przy każdym kamieniu odmawia się tam siedmiokroć pater-noster. Modlitwa sprawia, że zwierzę zostawia teraz kamienie na swoim miejscu.

Wierzę w cuda; wierzę w duchy; w zadziwiające sploty okoliczności; w anioły ludzkie i w nadprzyrodzone. Czasem myślę – choć bez przesady – że właśnie te wykpiwane przesądy są jakimś dodatkowym sensem ludzkiej egzystencji, rekompensującym chwile trudu i niepowodzeń. Nie myślę tu o cudach przez największe C. Wystarczają mi małe. Zwykłe wyjątki od nużącej oczywistości; większości spotkań z tą gromadą, towarzyszył większy lub mniejszy cud. Dziś je wszystkie przechowuję w najcieplejszym zakamarku pamięci. Kilka lat temu ich pałac – najskromniejszy ze znanych mi pałaców – zaczął powoli wypełniać się rekwizytami historycznej przeszłości. Stroje, jakby wyjęte ze średniowiecznego malarstwa. Lekkie zbroje, kolczugi, miecze i kusze. Wieczorami zaczął terkotać kołowrotek lub stukać krosno tkackie. Zawstydzony telewizor (który zresztą był ich bardzo późnym nabytkiem) uciekł w najdalszy kąt obory. Sam, dom zaczął się otaczać półżartobliwą palisadą. Gdy dostrzegłem te innowacje, pomyślałem, że może zanosi się na jakąś wojnę? Tylko z czym lub z kim może walczyć zdeklarowany pacyfista? Nic innego nie przyszło mi do głowy jak to, że chodzi o wojnę – jakże słuszną – z całym złem naszej współczesności. Ze wszystkim, co tylko może zwalczać należy. W takiej wojnie jestem ich zdecydowanym sojusznikiem.

Na tym pięknym tle górskiego krajobrazu: na ziemi tyleż cudownej co tragicznej, widzę jak moi przyjaciele cofają się w przeszłość; jak roztapiają się w dawnych, zamglonych konturach. Stają się żywym wspomnieniem czasów i spraw, które nie powtarzają się jakoby. Kiedyś, wracając z Austrii, zatrzymałem się w Pradze. W knajpce zamówiłem kawę. Rozdarłem torebkę z cukrem, wsypałem i spojrzałem, cóż to na niej pisze. A tam: W Jizerskich Hôrach vždycky krásné. To prawda. Zawsze tam pięknie. I chciałoby się, żeby i w Polsce – na czymkolwiek – coś podobnego wydrukowali.

Henryk Waniek

Jakub Pajewski

e-mail: kuba_pajewski@op.pl

Ukończył Wydział Grafiki ASP w Warszawie. Dyplom uzyskał w 1986r. w prac. prof. H. Chrostowskiej. Aneks z malarstwa – w prac. prof. T. Pągowskiej. Jest autorem wystaw indywidualnych, m.in. w galerii Dziekanka w Warszawie w 1986r. ,w Black&White Photography – Festiwal w Zakopanem, w Galerii Luksfera w Fabryce Wódek –w Warszawie, Galerii Klimaty – Życie Jest Piękne-Paryż, Cyganie, MCL Gerardmer/Francja, La Médiathèque et la Bibliothèque municipale de Nancy w 2006.

W latach 1998-2004 dokumentował życie rodziny Paszkiewiczów w Kopańcu oraz krajobrazy Gór Izerskich. Brał udział w prezentacjach zbiorowych: Second International Portfolio of Artists Photography (Nowy York, Massachusetts Institute of Technology, Liget Galeria –Budapest), Powiększenie/Blow-up w Warszawie, 2001, Pamiątka z Karkonoszy. Fotografia. Nowe Media (BWA Jelenia Góra, 2006). Współpracuje z Operą Narodową, Ogrodem Botanicznym w Warszawie, z czasopismami o tematyce wnętrzarskiej, m.in. Elle Decoration, Marie Claire, Dom i Wnętrze. Fotosista w Wytwórni Filmów Fabularnych w Łodzi oraz Wytwórni Telewizyjnej Poltel, fotograf mody, m.in. kolekcji Jagody Kursy i Ireny Gregori.Jest autorem publikacji: Kuchnia Najpiękniejsza Pod Słońcem,Latarnik, Powiększenie/Blow-upPhotograhs in the Time of Tumult, France Pologne Aller-Retour, Hotel pod Aniołem.

Projekt zrealizowano dzięki pomocy finansowej Miasta Jelenia Góra.