All posts by Galeria BWA

JUSTYNA ADAMCZYK. Malarstwo

24 lipca – 14 sierpnia 2009 r.

JUSTYNA ADAMCZYK ur. w 1981. Absolwentka Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu (kierunek: Malarstwo). Dyplom w pracowni prof. P. Błażejewskiego i ad. P. Pintala w 2007roku. Od 2006 do 2007 roku członek zarządu Fundacji ArtTransparent organizującej Survival Przegląd Młodej Sztuki w Ekstremalnych Warunkach”. W latach 2005-2006 uzyskała Stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

W 2007 otrzymała wyróżnienie Miejskiej Galerii Sztuki w Łodzi w Konkursie Promocje 17 Przegląd Malarstwa Młodych w Legnicy. Artystka zajmuje się malarstwem i instalacją. Mieszka i tworzy we Wrocławiu. Od 2005 roku bierze udział w wielu wystawach i konkursach krajowych i zagranicznych. W 2009 roku otrzymała nominację do 9. edycji Konkursu Gepperta- konkursu młodego malarstwa polskiego.

Wystawy, konkursy:

Survival 3 Browar Miszczański Wrocław, 2005.04

500% Sztuki Studio BWA Wrocław, 2005.04

Rozbrat center of culture Poznań, 2005.06

Wrocław NonStop Browar Mieszczański Wrocław, 2005.07

Galeria na Czystej Wrocław, 2006.01

Wild Thing Studio BWA Wrocław, 2006.03

Sakrum i płe, Galeria Wzgórze Zamkowe Lubin, 2006.04

Rozmówki Polsko Polskie, Galeria BCK Brzeg, 2006.04

Survival 4, Dworzec Główny PKP, Wrocław, 2006.05

More or Less, Museum da Ciencia e da Industria, Porto, Portugalia 2006.06

Włosy, Galeria Sputnik, Wrocław, 2006.12

Wystawa dyplomowa „Ślad” BWA Awangarda Wrocław 2007.07

Wystawa pokonkursowa im M. Michalika Częstochowa 2007.11

Promocje 17 Przegląd Malarstwa Młodych Legnica, 2007.10.01

Most Sztuki, Info Galeria i Youngs Gallery Warszawa, 2008.01

Rozmówki Polsko polskie, Galeria dal Sztuki Wrocław, 2008.02

De Immundo BWA Studio, Wrocław, 2008.05

Wystawa pokonkursowa, Obrazy muzyką malowane, Fundacja Kultury im.I,J,Paderewskiego w Krakowie, 2008.11

Wystawa pokonkursowa Autoportret, Muzeum w Stalowej Woli 2008.12

30 Premio Internacional de Pintura de Caja de Extremadura, Aula de Cultura de Plasencia, 2008.11

Wystawa indywidualna, Chcesz wydłubię ci oczka, Galeria Miejska w Łodzi, 2009.03

Wystawa indywidualna, Galeria Mieszkanie 23 Kraków, 2009.04

Wystawa zbiorowa, Kreski na niebie,MBWA Leszno, 2009.05

Wystawa indywidualna, Bez twarzy, HaloGaleria Olsztyn, 2009.05

Wystawa zbiorowa, Best Regarts Frankfurt 2009.06

Planowane wystawy:

2010.jesień, Wystawa indywidualna, EC Gallery Chicago

 

Wystawa zorganizowana ze środków Miasta Jelenia Góra

ELŻBIETA SUCHCICKA – Kontekst sytuacyjny

24 lipca – 14 sierpnia 2009 r.

O naturalności natury i sztuczności sztuki, albo na odwrót

Tworzenie sztuki i zachwyt nad pięknem, jest tym, co odróżnia nas, ludzi, od innych istot żyjących na Ziemi.

Z jednej strony przyroda ma nad nami przewagę.

Jej moc kreacji nie ma sobie równych. Nadaje formy istnieniu, bawi się w malarza zabarwiając świat. Te spektakle barwne o wschodach i zachodach słońca, te miękkie linie pagórków, bądź dramatyczne spiętrzenia skalnych turni. Te wymyślne kształty, zjawiskowe odcienie. Te pulsujące życiem zestawienia barwne i eleganckie, choć zamarłe w bezruchu monochromy. Te zróżnicowania faktur i nieprzemyślane kontrasty.

Któż, jak ona, bez zastanowienia rozlewa kolory na kwietnych łąkach, bądź jak szalony, natchniony krawiec szyje godowe stroje ptaków, czy owadów.

Natura nie kieruje się gustem, nie ogląda się na krytyków. Robi swoje, nie dbając o sądy i wyceny.

Za nic ma mody i trendy. Jest stała i bezwzględna. Miesza niepasujące do siebie odcienie, zderza nieprzystające do siebie kształty. Jak kapryśne dziecko maże dziesiątkami barw malutki skrawek pejzażu, albo zamaszystym gestem, jedną farbką, zamalowuje olbrzymie połacie krajobrazu. Nie ma umiaru i hamulców. Na równi precyzyjnie kształtuje mikroskopijną grudkę minerału, jak i wielki płaskowyż.

Ma swój cel i swoje metody. Działa bezdyskusyjnie, kapryśnie. Chce przetrwać, choć zarazem sama się unicestwia.

Możemy podziwiać jej sprawczą moc, bać się destrukcji. Możemy też ją celebrować i oddawać się kontemplacji.

Niektórzy nie poprzestają jednak na niemym zachwycie, pragną odwzorować jej piękno.

Jeżeli stawiać będą przed nią lustro, to zbłądzą.

Choćby niewiadomo jak się starali, jak natężali i ćwiczyli, to nie uda im się idealnie oddać tych naturalnych niuansów: proporcji, spiętrzeń i poluzowań. Bo droga mimetyzmu, mimu trudu, jakiego wymaga od naśladowcy, wiedzie na manowce. Nigdy stworzony ręką ludzką strumień nie będzie mógł równać się z naturalną strugą. Nigdy podpatrzony kształt kwiatu nawet po najprecyzyjniejszym wycięciu z papieru kwiatem się nie stanie.

Są jednak i tacy, którzy mimo zachwytu przypisaną jej urodą butnie podejmują z nią rozmowę. To artyści, których wiedzie intuicja, a nie jedynie analityczna metoda. Nie podglądacze, czy naśladowcy, tylko ci, którzy odważają się być jak wiatr, bądź strumień, i pozostawiają artystyczne ślady swej pasji twórczej. Nieskrępowanej, równie jak natura nieznoszące dyskusji. Własne, oryginalne, jak przyroda naturalne.

Budują nimi własny świat, z którym wychodzą naprzeciw już stworzonej materii. Kreują nowe byty. Nie na wzór i podobieństwo, ale jak natura, bezwzględnie i bezapelacyjnie. I tu kończy się władcza przewaga natury nad kulturą.

Bo wychodzące spod ręki artysty kształty, kolory, faktury, choć być może zainspirowane istniejącymi formami, żyją już w świecie intencji, sugestii, czyli sztuki.

Takie jest właśnie malarstwo Elżbiety Suchcickiej. Mocne jak kamień, ulotne jak wiatr. Grzejące kolorem jak słońce, a czasem niepokojące jak burzowe chmury.

Jej obrazy są intelektualną idealizacją wrażeń, oderwaniem od naturalnego biegu rzeczy, bagatelizowaniem faktów.

Jej twórczość jest sama w sobie – niczego nie ilustruje, niczym nie bawi, do niczego nie nawołuje. Jest zastygłym zjawiskiem, którego celem jest budzić nasze emocje i roztaczać iluzje. Wyabstrahowanym, odrębnym, zajmującym się samym sobą.

Artystka bacznie obserwuje naturę i rządzące nią prawa, ale nie traci czasu na kopiowanie rzeczywistości. Podąża za impulsem, ucząc się od przyrody piękna naturalnego, niczym nie skrępowanego gestu.

Jej obrazy są jak zatrzymane w kadrze fragmenty pejzażu, choć landszaftem nawet być nie próbują. Są jak przekroje skał, choć różnią się od materii świadomą kompozycją.

Autorka zderza umiejętnie piony z poziomami, tak, by w obrazie zamknąć napięcie ich rywalizacji. Wycina z pasma barwnego te odcienie, które wyraziście podkreślają jej zamysły – czy to zadumę, czy uśmiech. Stosuje różne faktury, pozostawia muśnięcia pędzla, jak i wielokrotnie modeluje plamy.

Jej sztuka skutecznie odciąga nas od zgiełku codzienności.

Namawia do tego, by skupić się na nieistotnych jakby się wydawać mogło, nieproduktywnych działaniach. Na poszukiwaniu piękna czystej emocji, zaskakującej impresji.

Jej na wskroś estetyczne obrazy są jak poematy na cześć harmonii, równowagi między materią i duchem, sugestią oraz pewnością.

W tym wrażeniowym, niezwykle sensualnym postępowaniu jest metoda. Autorka zaciera swoją obecność, choć najmniejszy nawet ruch pędzla świadczy o przemyślności jej działań.

Ukrywając się za śladami farby – pełnym arsenale zgrubień, sfałdowań, błysków i chropowatości – próbuje zmusić naszą wyobraźnię do podążania w rejony dalekie od doczesności.

Stworzone przez nią formy dryfują w bezczasie, choć wydają się istnieć tu i teraz. Jednak są najprawdziwszą w świecie iluzją – ułudą prawdziwości, materialności, bycia. Są wytworami rąk, choć tak naprawdę trwają jedynie w naszej imaginacji. W na wskroś sztucznym świecie sztuki. W którym liczy się uroda, a nie tylko konieczność przetrwania.

I na tym właśnie zasadza się wyższość kultury nad naturą – niczego nie musi, po prostu chce.

Agata Saraczyńska

Elżbieta Suchcicka

e.suchcicka@wp.pl

tel. 666 190 890

Architekt, dyplom na Politechnice Wrocławskiej w 1987 r.

Wystawy indywidualne:

-1989, 1992, 1998,2002,2004- Galeria MOK, Jelenia Góra,

-1993, 1998, 2002,2004- Galeria “Klatka”, Lwówek Śl.,

-1993-Landratsamt Gorlitz,

-1994-Galeria “Korytarz” RCK, Jelenia Góra,

-1995-Ev. Bildungswerk Tagungsstatte Kreuzbergbaude, Jauernick,

-1995-Teatr Goerlitz,

-1997-Volkshaus Weisswasser,

-1997-Bildungszentrum Donner & Partner Goerlitz.

-1998,1999 -“Piwnica Staromiejska”, Zgorzelec

-1998, 2002,2004- Galeria MDK, Zgorzelec

-2000,2004-Galeria “Baszta”, Jelenia Góra

-2003-Galeria BOK, Bolesławiec

-2003, 2005, 2007-Galeria Riedel, Frankenthal

-2003-Muzeum Regionalne, Lubań

-2004-luty-“Salon”-filia Teatru w Goerlitz, Zgorzelec projekt “Miłość do potęgi trzeciej”, Europakulturhauptstadt 2010.)

-2004-wrzesień- Galeria “K-3”, Goerlitz, ( z Rolfem Heiderem i Frankiem Heppertem)

-2006-styczeń- wrzesień- Muzeum Kraszewskiego, Drezno

-2006-wrzesień- listopad- Pałac Krobnitz- “Kultur in Schlesien”

-2007-czerwiec- sierpień -Pałac Neschwitz

-2008- maj- lipiec- Galeria „Za miedzą”, Lubomierz

-2009- lipiec- BWA Jelenia Góra”- „Kontekst sytuacyjny”

Ważniejsze wystawy zbiorowe:

-2001-“Kunst in Goerlitz -jetzt!” Keisertrutz Goerlitz

-2004-ogólnopolski salon plastyki “Egeria ” w Ostrowie Wielkopolskim

-2004-“Oberlausitzkunstpreis”- wystawa pokonkursowa- Pulsnitz, Drezno.

-2008-”Wokół Jeleniej Góry”, BWA Jelenia Góra ,

Wystawy poplenerowe:

Jelenia Góra, Lwówek Śl., Zgorzelec, Lubań, Wrocław,

Niemcy: Niesky, Konigshein, Weisswasser, Goerlitz, Zittau, Lobau, Drezno.

Nagrody i wyróżnienia:

W roku 1997 wyróżnienie w międzynarodowym konkursie “Rzeki, brzegi, mosty” – Zgorzelec Goerlitz. W roku 2003-wygrana w konkursie na logo Jeleniej Góry.

Współpraca:

-z Biurem Europejska Stolica Kultury Zgorzelec- Goerlitz 2010- luty, wrzesień 2004

-z Fundacją Współpracy Polsko -Niemieckiej w Saksonii (Drezno)- Projekt “Orfeusz”, Lwówek Śląski, maj 2005, maj 2007 – „Europejskie Dni Kultury”.

Prace w zbiorach Muzeum Historycznego w Goerlitz.

Wystawa zorganizowana ze środków Miasta Jelenia Góra.

BESTIARIUM JÓZEFA WILKONIA

19 czerwca – 20 lipca 2009 r.

JÓZEF WILKOŃ

Urodził się w Bogucicach koło Wieliczki 12 lutego 1930 roku. Ukończył Liceum Plastyczne

w Krakowie. Do klasy chodził z Romanem Cieślewiczem i Franciszkiem Starowieyskim.

Studiował historię sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim (dyplom 1954) oraz malarstwo w pracowni prof. Adama Marczyńskiego na Wydziale Malarstwa krakowskiej ASP (dyplom 1955).

W 1956 bierze udział w Wystawie Młodej Plastyki w Krakowie. Przeprowadza się do Warszawy i zaczyna pracować jako ilustrator. Pierwsza książka z jego ilustracjami ukazała się w roku 1959. Była to H. Bechlerowej – „O kotku, który szukał czarnego mleka”.

O znaczeniu tych ilustracji powie artysta: „Pamiętam, chwyciłem szeroki pędzel i od jednego pociągnięcia udało mi się oddać kocią sylwetkę, jej grację oraz krok. I zrozumiałem, że znalazłem własną drogę. Swój styl”.

Artysta rozpoczął współpracę z polskimi wydawnictwami. Pracował z Naszą Księgarnią, Ruchem, KAW. Za jedną z najpiękniejszych książek wczesnego okresu twórczości uważa się „Pawie wiersze”, w której rysunki i akwarele Józefa Wilkonia zostają „zilustrowane” słowem przez Tadeusza Kubiaka (wyd. 1959). Kolejnymi najsłynniejszymi książkami Wilkonia są:

„W Nieparyżu i gdzie indziej” A. Kamieńskiej (wyd. 1967 r.), „O księciu Ibrahimie i pięknej Sinedhur. Baśń z Tunisu” Anny Milskiej, wyd. Biuro Wydawnicze Ruch, 1965 i „Pan Tadeusz” A. Mickiewicza (wyd. 1973 r.). Od lat 60. zaczęła się także jego współpraca z wydawnictwami zagranicznymi: m. in. : Flammarion – Paryż, Middelhauve Verlag – Kolonia, Loewes Verlag – Bayreuth, Kinderbuchverlag – Berlin, Bohem Press – Zurich, Green Peace Publishers – Tokio. Wśród wielu zilustrowanych przez Józefa Wilkonia książek wymienić należy jeszcze: „Waldkonzert” K. Baumanna, wyd. Zurich 1974, „Leopanther” Piotra Wilkonia (syna artysty), wyd. Patmos 1991, „Baśń o rumaku zaklętym” Bolesława Leśmiana, wyd. 2006, „Blues Nosorożca” Agnieszki Taborskiej, wyd. Twój Styl 2008.

Na pytanie „jak powstaje ilustracja?” jej mistrz odpowiada, że „najpierw trzeba wiedzieć jak wygląda to wszystko, co chce się namalować: człowiek, ryba, ptak, liść czy zwierzę. Później wiedzieć jak się porusza, wszystko co biega, pełza, pływa i lata. Dla wielu jest to koniec edukacji. Niektórzy idą jednak dalej, potrafią namalować smutek i radość, strach i odwagę. Tylko nielicznym udaje się namalować sen, ciszę, a nawet zapach i smak owoców. Jeżeli się to wszystko umie, trzeba na końcu wiedzieć co robić, żeby tekst i ilustracja uzupełniały się wzajemnie, żeby w książce rosło napięcie jak w teatrze i wszystko było w swoim czasie i w dobrych proporcjach”. Podobnie dzieje się w innej materii: „ gdy rzeźbię w pniu, wsłuchuję się w drzewo; daję się prowadzić jego słojom, gałęziom, korze”.

W 1960 r. w Galerii ZPAP w Warszawie miała miejsce pierwsza indywidualna wystawa Józefa Wilkonia, na której m. in. pokazano ilustracje nagrodzone złotym medalem IBA w Lipsku.

Styl Józefa Wilkonia ewoluował. Zmieniała się kreska, sposób myślenia oraz technika. Od subtelnych akwareli, pasteli, po formy coraz bardziej przestrzenne.

Od początku lat 90., równolegle z twórczością ilustratorską i malarską, artysta tworzy obiekty rzeźbiarskie. Rzeźbi je w drewnie uderzając zaledwie kilka razy siekierą czy pociągając piłą elektryczną. Wyklepuje formy z blachy. W ledwie ukształtowanej bryle oddaje całą istotę gatunku. Niezależnie od techniki wszystkie jego prace są efektem wnikliwej obserwacji i niezwykłej pomysłowości autora. Tak zrodziło się olbrzymie bestiarium, nieustannie wędrujące po Polsce i świecie. Jednym z jego najgłośniejszych przystanków była warszawska Zachęta z gigantyczną „Arką Wilkonia” (2006 – 2007), która ostateczną przystań znalazła w parku Muzeum w Radziejowicach k. Warszawy. Inną formą przestrzenną jest „Lament gotycki” – forma olbrzymiego skrzydłowego ołtarza gotyckiego ze stadem lamentujących gęsi pokazany na wystawie w Galerii Bielskiej BWA.

O swej artystycznej ewolucji mówi artysta: „Malowałem tuszem i akwarelą, z gestu. Moją ambicją było uchwycić ruch i charakter zwierzęcia jednym pociągnięciem dużego pędzla. Teraz rolę pędzla spełniają uderzenia siekiery czy pociągnięcia elektrycznej piły – moje zwierzaki są zrobione kilkunastoma ciosami”. Przyznaje, że chciałby ocalić całą faunę. Od dzieciństwa bliski był mu świat zwierząt. Doskonale poznał ich zwyczaje. Wspomina świat, którego nigdzie potem już nie było. Pastwisko z krową Pyzią, konia Łyska z gospodarstwa dziadków, czy borsuki i lisy z pobliskiego lasku Wygasia. Właśnie takie obrazy inspirowały artystyczną wyobraźnię od samego początku. Józef Wilkoń o swojej twórczości: – „Wypowiadanie się przez zwierzęta jest moją obsesją. Mam nadzieję, że czemuś to służy, że coś mogę w ten sposób wyrazić, powiedzieć o ludziach, używając zwierzęcia jako metafory.”

Prace Józefa Wilkonia znajdują się w japońskich muzeach i wielu prywatnych kolekcjach.

W dorobku artysty jest kilkadziesiąt wystaw zbiorowych i ponad 60 indywidualnych, w tym: Galeria in der Biberstrasse (Wiedeń, 1964), MAG Gallery (Zurych, 1980), Centrum Pompidou (Paryż, 1989), Museum of Illustration w Troisdorfie (Berlin, 2000), Museum of Illustration (Toyama, Oshima 2001), Narodowa Galeria sztuki Zachęta (Warszawa, 2006/2007).

Wśród wielu nagród szczególne miejsce zajmuje Deutsche Jugendbuchpreiss (1966), japońska Owl Prize (1984), oraz wiele nagród na międzynarodowych spotkaniach m.in. Nagroda Honorowa w konkursie na ilustrację do Don Kichota w Buenos Aires (1965), złoty medal oraz Nagroda Honorowa na BIB w Bratysławie (1969, 1973), Premio Grafico w Bolonii (1974, 1991), Andersen Premio w Genewie (1998). W 2005 roku otrzymał Nagrodę Ministra Kultury za całokształt twórczości plastycznej. Zafascynowani twórczością Wilkonia Japończycy, posiadający już ponad 300 jego prac, zamierzają wznieść muzeum przeznaczone na ich stałą ekspozycję.

Józef Wilkoń jest artystą wszechstronnym, autorem ilustracji i opracowania graficznego do ponad 200 książek dla dzieci i dorosłych wydanych w Polsce i za granicą. Ponadto ilustruje czasopisma, projektuje karnety, pocztówki, kalendarze. Opracował graficznie również podręczniki do matematyki wydane w Polsce w latach osiemdziesiątych.

Uprawia też malarstwo sztalugowe i scenografię (Teatr im. W Horzycy w Toruniu), projektuje gobeliny Spółdzielnia im. St. Wyspiańskiego w Krakowie). Najwięcej miejsca w jego życiu zajmuje obecnie rzeźba. Pracuje w blasze i drewnie.

Cyt. za: „Bestiarium Wilkonia”. Kraków 2002, Wydawca: Lettra-Graphic.

Oprac. Joanna Mielech

Zrealizowano ze środków finansowych Miasta Jelenia Góra

WILHELM SASNAL – ILUSTRACJE do PŁOMIENI Stanisława Brzozowskiego

15 maja – 16 czerwca 2009 r.

Wilhelm Sasnal urodził się w roku 1972. Pochodzi z Tarnowa.

Malarz, rysownik, filmowiec i autor komiksów, karierę rozpoczął od Grand Prix na Biennale Malarstwa Polskiego w Bielsku-Białej w 1999 roku. Był już wtedy absolwentem krakowskiej ASP współtwórcą Grupy Ładnie, którą założył jeszcze podczas studiów z kolegami z Wydziału Architektury Politechniki w Krakowie. Krytycy styl malarzy związanych z Grupą Ładnie, łączący pop-art z ekspresją i abstrakcją, nazywali pop-banalizmem, bo zarówno Sasnal, jak i Rafał Bujnowski oraz Marcin Maciejowski wykorzystywali w malarstwie sztalugowym estetykę reklam i krzykliwość charakterystyczną dla mass mediów. Formalna ładność ich obrazów i krytyczny stosunek do rzeczywistości sprawiły, że cała trójka została dostrzeżona, jednak Sasnal wybił się ponad wszystkich. Nie tylko stał się komentatorem życia społecznego i publikował swoje ironiczne rysunki na łamach “Machiny” i “Przekroju”, ale przede wszystkim osiągnął to, czego nie udało się zyskać żadnemu innemu polskiemu twórcy – obrazy przyniosły mu sukces komercyjny. Jest dziś najbardziej rozpoznawalnym polskim malarzem pokolenia 30-latków.

Od lat związany z Fundacją Galerii Foksal w Warszawie. Laureat nagrody im Vincenta van Gogha (2006). Jego prace znajdują się m.in. w zbiorach Tate Modern w Londynie, Centrum Pompidou w Paryżu, Museum of Modern Art w Nowym Jorku oraz Guggenheim Museum.

W 2004 roku jego malarstwem zainteresował się Charles Saatchi, twórca największej światowej agencji reklamowej, zaliczany do największych tuzów rynku sztuki. To właśnie jemu wypromowanie zawdzięczają dziesiątki artystów, głównie brytyjskich. To on poruszył rynek, wskrzeszając po latach modę na malarstwo. Jego prestiżowa The Saatchi Gallery prezentuje aktualnie prace 120 artystów z całego świata, pośród których jest tylko jeden Polak: Wilhelm Sasnal.

W 2006 roku znalazł się nie tylko na top liście 100 najważniejszych młodych artystów świata magazynu sztuki współczesnej “Flash Art”, w osobnych ankietach, krytyków i marszandów wygrał bezapelacyjnie. Dziś jego pracami szczycą się najznamienitsze muzea na świecie od Tate Modern w Londynie, przez paryskie Centrum Pompidou, po nowojorską MoMA, a jego obrazy osiągają nieporównywalne z innymi na polskim rynku ceny od 25 tys. dolarów.

W swojej twórczości Sasnal koncentruje się na badaniach sposobu w jaki kształtowany jest obraz. Artysta operuje syntetycznym skrótem, niejednokrotnie redukuje malowane kształty do prostego, graficznego znaku. Od lat niezmiennie maluje to, co przyniosło mu sławę – plakatowe obrazy otaczającego go świata, banalne, codzienne. Znany jest z lewicowych poglądów, i ostatnio poza stałą kooperacją z Fundacją Galerii Foksal, zaczął współpracować z “Krytyką Polityczną” – czasopismem i wydawnictwem, które przygotowało do druku prozę i dramaty Stanisława Brzozowskiego. Sasnal zilustrował wznowione po stu latach jego “Płomienie”, książkę opisującą historię polskich i rosyjskich rewolucjonistów nazywaną “pierwszą polską powieścią intelektualną”.

Kilkanaście czarno-białych rysunków tuszem na papierze, ilustracji do książki “Płomienie” Stanisława Brzozowskiego, pokazanych w BWA wypożyczono z Krytyki Politycznej w Warszawie. Prace miały całkiem współczesny charakter. Odnosiły się do polskiej rzeczywistości aktualnej. W rysunkach pojawiają się symbole dzisiejszych czasów.

Stanisław Brzozowski

filozof, pisarz i krytyk teatralny, m.in. autor “Legendy Młodej Polski”, żył na przełomie XIX i XX wieku. Zafascynowany marksizmem i lewicowymi ideami stworzył własną koncepcję filozoficzną, w której praca była wartością. Daleka mu była marksistowska krytyka religii, nie zgadzał się też z pozytywistyczną i użytkową koncepcją świata. Postać Brzozowskiego fascynuje zarówno historyków, jak i ludzi sztuki. Wiąże się z nim wciąż nierozwiązana sprawa dotycząca oskarżenia go o współpracę z carską ochraną. Konspiracyjny sąd PPS, a później sąd obywatelski wydały na niego wyrok śmierci. Wyroku nie wykonano. W więzieniu zaraził się gruźlicą. Zmarł na tę chorobę w 1911 roku we Florencji. Temu tematowi swój film “W biały dzień” (1980) poświęcił Edward Żebrowski. W rolę mężczyzny mającego wykonać wyrok na Brzozowskim wcielił się Michał Bajor. Do filozofii Brzozowskiego nawiązywali w swojej twórczości m.in. Stanisław Ignacy Witkiewicz i Czesław Miłosz.

Dnia 15 maja w BWA, w związku z wystawą rysunków W. Sasnala odbyło się spotkanie z Agnieszką Kłos pn. WIELKI ŚWIAT FILMÓW WILHELMA SASNALA, na którym prezentowane były fragmenty filmów zrealizowanych w Polsce i Ameryce.

sas

SZYMON TELUK. Obocze

13 maja – 15 czerwca 2009 r.

SZYMON TELUK ur. 1981 r. Malarz, ilustrator, autor performances, obiektów i działań przestrzennych.

Studiował w pracowni malarstwa prof. A. Klimczak – Dobrzanieckiego,pracowni działań przestrzennych prof. J. Berdyszaka i pracowni fotografii L. Krutulskiego na Wydziale Artystycznym Uniwersytetu Zielonogórskiego.

Szymon Teluk koncentruje się na problemie tożsamości osobowej, na funkcjonowaniu podświadomych odruchów, nawyków skojarzeniowych i kulturowych traum, których oddziaływaniu jesteśmy poddani. Sygnalizuje potrzebę sztuki, która jest szukaniem wewnątrz, sztuki, która nie ilustruje, nie relacjonuje, nie jest jednowymiarowym komentarzem oswojonym przez klisze i stereotypy kulturowe. Jego twórczość stanowi próbę określenia własnego ćwiczenia duchowego, ćwiczenia, które staje się dynamicznym procesem dzielonym z odbiorcą, zaczynem inicjującym pewne „ciągi myślowe” ukryte w człowieku. Motorem ich uruchomienia staje się wieloznaczność i niepewność tego, przed czym stoimy. To droga ku maksymalnej potencji ukrytej w dziele artystycznym, droga wiodąca aż do myślenia czysto abstrakcyjnego, jednak bez popadania w abstrakcję formalną, która sama w sobie staje się ograniczeniem destruującym możliwości odbioru.

Na płótnach Szymona Teluka prezentowanych na wystawie „Obocze” dostrzec można pewien alfabet wizualny, którym posługuje się artysta, składają się na niego:

Linie boisk, pasów drogowych, sygnalizatory przemocy znane z telewizji – elementy doskonale znane i oswojone w świadomości społecznej, Teluk układa z nich malarskie rebusy i nadaje nowe znaczenia. To malarstwo dotyczy aktualnych problemów, pewnych decyzji etycznych związanych z podziałami i konfrontacją. Samo boisko, niezwykle istotne w twórczości artysty, można rozumieć jako alegorię stosunków społecznych lub egzystencji człowieka w ogóle.

Testy psychologiczne Rorschacha – Teluk maluje człowieka (niezależnie od fizycznej nieobecności sylwetki ludzkiej na tych płótnach) jako istotę psychiczną diagnozowaną testem podświadomości, istotę o niejasnej kondycji psychicznej, podejrzewaną o schizofrenię. Podstawia testy Rorschacha w miejsce przechodniów przed szybą samochodu albo piłkarzy na stadionie (samo boisko jest również formą testu, zaburzenie jego proporcji na jednym z płócien kojarzy się jednoznacznie). Testy Rorschacha wkomponowane w obrazy sugerują rozdwojenie między jawą a snem, świadomym i podświadomym, rzeczywistością dostępną bezpośrednio i kryjącą się „pod”.

Teluk sygnalizuje związki tego popularnego testu skojarzeń z dziecięca zabawa w odbijanie kleksów podczas zajęć plastycznych na etapie wczesnoszkolnym.

Litery Braille`a – alfabet stworzony dla człowieka niewidomego jest dla niego równie naturalny jak dla widzących alfabet łaciński i cyfry arabskie, jest jego codziennością. Dla osób widzących sześciopunkt Braille’a jest zagadkowy, najczęściej niezrozumiały, jako element obrazu zazwyczaj nierozpoznawalny. Teluk podwaja tę trudność, malując litery Braille’a w lustrzanym odbiciu tworzy metaforę ślepoty, sygnalizuje istnienie świata niedostępnego. Braille jest systemem przeznaczonym do odczytywania za pomocą dotyku, Teluk korzysta z niego w medium wizualnym, jakim jest malarstwo, przewrotnie pozostawiając pewną furtkę – obrazy te, poprzez ich wyrazistość, wypukłość faktur i deseni, szklistość oraz chropowatość, można również czytać opuszkami palców.

Symbolika religijna oraz społeczno – polityczna. Teluk posługuje się zestawami kształtów – znaków obecnych w świadomości zbiorowej. Krzyż katolicki jest tu jednak równocześnie samolotem albo linią podziału boiska, artysta konfrontując go z chińskim Yin Yang (redukowanym niekiedy do formy łzy) skłania się ku duchowości pozareligijnej. Teluk wprowadza do swojego malarstwa zasadę symetrii związaną z oflagowaniem polskiego lotnictwa wojskowego. Rozmieszczenie tych wszystkich znaków na tle boiska i w określonej kolorystyce stwarza duże możliwości interpretacyjne.

Kadr – Teluk w swoim malarstwie podkreśla jego wszechobecność. Kadrem jest szyba samochodowa, lusterko, monitor, ekran kinowy albo telewizyjny… Jeżeli każdą z tych form kadru odczytamy jako ramę, pewną składową obrazu, wówczas cała rzeczywistość okaże się być skadrowana. Tak właśnie maluje ją Teluk, przedstawia rzeczywistość ukształtowaną przez telewizję oraz internet z całą specyfiką tego komunikacyjnego bałaganu.

Technicznie malarstwo Szymona Teluka jest bardzo zróżnicowane. Oprócz klasycznych farb olejnych i akrylowych artysta stosuje pigmenty, emalie i kleje przezroczyste (umożliwiające powstanie mocnych, dynamicznych faktur). Płaszczyzny lekkie Teluk konfrontuje z ciężkimi, fakturalnymi; laserunek i wodę ze szklistym lakierem, przestrzenie matowe z lśniącymi (gruby werniks), czesze farbę grzebieniami, nasyca kolor. Odcienie ceglanej czerwieni lub turkusu, rzadko występujące w malarstwie, nadają tym obrazom charakteru zaczepki, prowokacji wobec naszych estetycznych nawyków. Dzięki tym zabiegom technicznym malarstwo Teluka jest dynamiczne, witalne i ekspresyjne, sprawia wrażenie twórczości, która nie mści się w formacie blejtramu.

Szymon Teluk czerpie z abstrakcji geometrycznej lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, z konstruktywizmu (w zakresie organizowania płaszczyzny obrazu graficznego), a także ze stylistyki komiksu z właściwym dla niej zdynamizowaniem form plastycznych.

Obocze – nie można sprowadzić tych obrazów do pewników, ich tematyka i treść wymykają się prostym interpretacjom. Przez żonglerkę znaczeniami, symboliką i znakami, które Teluk podnosi do rangi ikony, malarstwo to staje się wyzwaniem dla wyobraźni i wrażliwości odbiorcy.

Litery Braile`a, testy psychologiczne, linie boisk i dróg, sygnalizatory przemocy, zarysy map, monitory, ekrany, szyby samochodowe… Te elementy zlewają się w jedno. Wyjęte z potoczności i zestawione razem tworzą nową rzeczywistość, rzeczywistość obrazu. Teluk tworzy rebus o nieskończonej ilości rozwiązań, buduje atmosferę niepewności i niepokoju. Podczas kontaktu z jego malarstwem powstaje wrażenie, że widzieliśmy już to wszystko, a jednocześnie bardzo silna jest tu świadomość, że zakorzenienie w codzienności nie wyczerpuje potencji artystycznej wątków, które podejmuje.

CREDO

Najczęstsze zagadnienia podejmowane przeze mnie w działaniach artystycznych, koncentrują się wokół problemu tożsamości osobowej i funkcjonowania podświadomych odruchów i nawyków skojarzeniowych.

Często nie bez znaczenia staje się obecność kulturowych traum, których oddziaływaniu i presji jesteśmy poddani. Ekspresja tych rozważań poprzez różne środki wyrazu, prowadzi do zaakcentowania duchowego pierwiastka w człowieku, który przysłonięty przez odruchy społeczne, cielesność, rozum i emocje, domaga się swojego miejsca w życiu.

Wyłania się stąd potrzeba sztuki, która jest szukaniem wewnątrz. Sztuki, która nie ilustruje, nie relacjonuje, nie jest komunikatem czy jednowymiarowym komentarzem, oswojonym przez stereotypy kulturowe i kanony. To bardziej próba określenia własnego ćwiczenia duchowego, które staje się dynamicznym procesem dzielonym z odbiorcą.

Rodzaj pretekstu, który jest w stanie jedynie zainicjować pewne sensy i ciągi myślowe ukryte w człowieku.

Motorem ich uruchomienia staje się wieloznaczność, niedosłowność i niepewność tego przed czym stoimy.

To droga ku maksymalnej potencji ukrytej w dziele artystycznym, aż do myślenia czysto abstrakcyjnego, jednak bez popadnięcia w abstrakcję, która sama w sobie staje się ograniczeniem destruującym możliwości odbioru. Na gruncie malarstwa to rodzaj ciągłego dyskursu między narracją figuratywną, a dziełami skrajnymi Rothki czy Malewicza.

W performance to przyzwolenie na materię przypadku i udział odbiorcy, który staje się równoprawny artyście.

Tematy i puenty, które chcę podjąć staram się pozbawić nachalnej konkretności, dać im możliwość szerszej recepcji i bardzo wieloznacznego odbioru.

To jest mój kontakt z drugim człowiekiem, który staje się dialogiem bez określonego celu i przez ujawnianie pewnych prawd inicjuje rozwój.

To także pragnienie kontemplacji, której początek tkwi w materialnym pretekście.

To jest dla mnie najistotniejsza wartość sztuki.

Szymon Teluk 2006

WYSTAWA ZREALIZOWANA ZOSTAŁA ZE ŚRODKÓW MIASTA JELENIA GÓRA

TERESA KWIATKOWSKA – Malarstwo

13 maja – 12 czerwca 2009 r.

TERESA KWIATKOWSKA

Mieszka i maluje w Świeradowie Zdroju.

Absolwentka Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu. Dyplom uzyskała w pracowni profesora Leszka Mickosia./2009/

Mówi o sobie:”zawsze interesowała mnie nauka teoretyczna, historia i literatura i nic nie zapowiadało, że będę kiedyś malować”.

Ukończyła wydział socjologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Jej pasją jest życie samo w sobie

i przemiany jakie zachodzą we współczesnym ponowoczesnym świecie. Łączy zainteresowania naukami społecznymi z malarstwem ,w którym ceni piękno,logikę, temat i kolor. Inspiracje twórcze czerpie z otaczającej przyrody i własnych przemyśleń.

Wszystkie jej prace to obrazy olejne na płótnie.

Wystawy zbiorowe:

1. Rysunek-Galeria “Pod Plafonem” Wrocław 2009.

Kontakt:Tel.075-7816320

e-mail jakubkwiat@neostrada.pl

MAREK SZYRYK. Tu i teraz

7 kwietnia – 7 maja 2009 r.

MELANCHOLIA PRZEMIJANIA. Fotografie Marka Szyryka

Vilém Flusser zwracał uwagę, że właściwości obrazu fotograficznego są przede wszystkim wynikiem programu aparatu i każdy fotograf ma tylko tyle wolności, ile zostawi mu konstruktor narzędzia, którym się posługuje. To, oczywiście, prawda – ale z pewnym zastrzeżeniem. Nieco inaczej wygląda sytuacja, jeśli aparat bierze do ręki artysta obeznany dobrze z możliwościami sprzętu i świadomie je wykorzystujący, włącznie z odwołaniem się do takich efektów, które według zasad wpisanych w konstrukcję aparatu są ewidentnym błędem. Ograniczenia, jakie niesie ze sobą materialne tworzywo i narzędzie: farba i pędzel, kamień i dłuto, dwuwymiarowy film i optyka aparatu – były bowiem zawsze dla artystów wyzwaniem: do poszukiwania nowych technologii i nowych form. Co istotne – im prostsza budowa kamery, tym bardziej decyzje fotografa mogą dotyczyć spraw dla fotografii podstawowych. Mniej jest to zmaganie z mechaniką czy nawet elektroniką, a więcej – z fizyką i chemią rządzącą rejestracją światła.

Właśnie z tego powodu Marek Szyryk najchętniej posługuje się starymi, wielkoformatowymi aparatami, do których wkłada się nie dyskietkę z pamięcią ani nawet nie zwojowy negatywowy film, ale kasety z kliszami dla pojedynczych zdjęć. Ta XIX-wieczna jeszcze technika wymusza wręcz namysł nad każdym kadrem. Każdy jest cenny, nie da się go jednym ruchem wykasować z pamięci albo zastąpić inną z sąsiednich klatek, które mogą okazać się bardziej udane. Tu przy każdym ujęciu trzeba założyć nową kasetę. I o to właśnie chodzi fotografowi. Świadomie chce działać pod prąd współczesnego szybkiego tempa, nadmiaru rzeczy i powierzchowności kontaktu ze światem. Rezygnuje ze wspaniałych możliwości, jakie dają nowoczesne aparaty ze skomplikowanym i szczegółowym programem. Poprzez fotografię Marek Szyryk poszukuje bowiem tych wartości życia i jego przeżywania, które dzisiaj coraz bardziej bywają zatracone, a które realizują się w kontemplacji otaczającej nas rzeczywistości.

Fotografie, bardzo starannie naświetlone na długim czasie, zawierają w sobie całe bogactwo szczegółów widoku – takich, których nie sposób dostrzec i zapamiętać patrząc nań bezpośrednio. Można je zauważyć dopiero na zdjęciu, wpatrując się w nie i odkrywając detale niespodziewane dla samego autora. To sytuacja jak z „Powiększenia” Antonioniego – filmu już niemal archetypicznego dla fotografii – gdzie obiektywne oko aparatu „wie” o rzeczywistości więcej niż może zobaczyć w niej człowiek. Fotografia w tym ujęciu, tak jak rozumie ja Marek Szyryk, jest „lustrem” nie tylko z pamięcią, ale z nad-pamięcią, doskonalszą niż ludzka. Jest więc czymś znacznie więcej niż narzędziem: staje się sposobem odkrywania na nowo świata.

Przypatrując się na jego zdjęciach budowlom i ich fragmentom, pejzażom przemysłowym i miejskim, kontemplujemy nie tylko pewne konkretne miejsce, które na obrazie zostało odwzorowane, ale także pewną konkretną chwilę, kiedy on powstał. Widok trwa na nim niezmienny, zanurzony w wiecznym „teraz”, jakby nie istniała ani przeszłość, ani przyszłość. Dokument miejsca i czasu…?

Taki właśnie tytuł, „Tu i teraz”, nadał autor cyklowi swoich prac powstałych w ciągu kilku ostatnich lat, podkreślając związek obrazu z realnością chwili. Jednak te fotografie, wykonane w różnych miejscowościach – przede wszystkim na Górnym i Dolnym Śląsku – nie są opisane ich nazwami ani datami powstania zdjęć. Nie jest więc istotne czy zrujnowany fabryczny budynek ujęty w kadrze stoi w Katowicach, Wałbrzychu czy w Łodzi. W takim kontekście „tu i teraz” zaczyna oznaczać nie tyle realność konkretnego miejsca i czasu, ile realność samą w sobie, jako stan rzeczywistości i naszej jej percepcji. Przypatrując się widokom na zdjęciach, kontemplujemy więc właściwie samo istnienie rzeczy jako nierozwiązaną zagadkę świata. Jak w wierszu haiku, gdzie zmysłowe doznanie drobnego fragmentu otaczającej rzeczywistości: widoku, dźwięku, zapachu, dotyku czy smaku potęguje odczucie własnej egzystencji w świecie. Marek Szyryk zresztą sam określił kiedyś swoje fotografie jako „wizualne haiku”, odwołując się świadomie do tej drobnej poetyckiej formy zapisu własnych refleksji nad tym co wydarza się wokół i nad własnym w nim uczestnictwem.

Podobnie jak w inspirowanych postawą zenistyczną wierszach haiku, fotograf przygląda się temu, co zwyczajne, często banalne. Zaniedbane uliczki, szare, zniszczone fasady domów, zrujnowane tereny fabryczne, pełne gruzu i skorodowanego żelastwa. Brzmi w nich pustka i cisza, nie widać żadnej postaci ludzkiej, a nawet ptaka czy innej żywej istoty. Tematy tych fotografii dojmująco przypominają, że teraźniejszość uchwycona w kadrach jest już teraz, kiedy je oglądamy, teraźniejszością przeszłą. To przeświadczenie o dziwnym, paradoksalnym swoim charakterze jest tu niezwykle silne. Miejsca ukazane na zdjęciach znajdowały się bowiem w chwili fotografowania w trakcie widocznego rozpadu, który od tamtej pory musiał postąpić już dalej. Oczywiste jest więc dla widza, że przygląda się obrazowi rzeczywistości, która w pewnym momencie w przeszłości była „tu i teraz”, ale dzisiaj w tej postaci już nie istnieje. Być może niemożliwa byłaby już nawet identyfikacja niektórych z tych miejsc, tak się tymczasem zmieniły.

Trudno więc potraktować te zdjęcia jako dokumenty fragmentów rzeczywistości. Bez opisu datą i miejscem tracą swoją konkretność, stając się raczej symbolami samego procesu przemijania. Bardziej niż świadectwem minionej realności są te fotografie zapisem refleksji nad przemijaniem, którą wyzwala widok pewnych obiektów. Cały cykl zdjęć, w którym powtarzają się podobne widoki, naznaczone piętnem opuszczenia i rozpadu, to metafora nieodłącznego od życia ciągłego odchodzenia teraźniejszości w przeszłość. Metafora pełna melancholii. Nie są to więc jedynie obrazy zobaczone obiektywnym, chłodnym okiem „wszystkowidzącej” kamery. Na te obrazy nałożone zostały emocjonalne, całkiem osobiste interpretacje. Jeśli można nazwać je dokumentem – to przede wszystkim dokumentem autorskich przeżyć.

Tego rodzaju fotografia, popularna na gruncie polskim od końca lat 80. ubiegłego już wieku, określana jest oksymoroniczną nazwą „subiektywnego dokumentu”. „Fotograficzna” wierność przedstawianemu widokowi, jego „dokumentalna” szczegółowość jest tu stylizacją na neutralny emocjonalnie, pozaartystyczny dokument. W rzeczy samej to, co zostaje na fotografii utrwalone, to nie tyle stan konkretnego miejsca w konkretnym czasie, ile refleksje i uczucia autora związane z tym właśnie widokiem, w tamtym miejscu i chwili. Pozornie obiektywny dokument jest naprawdę subiektywnym, autorskim komentarzem. Z pozoru rzeczowa relacja – artystyczną, emocjonalną, poetycką wypowiedzią.

Taką właśnie „subiektywnie dokumentalną” fotografię uprawiają Wojciech Zawadzki, Ewa Andrzejewska, Bogdan Konopka, Andrzej Jerzy Lech, Janusz Nowacki, Marek Liksztet… Do tej „Jeleniogórskiej Szkoły Fotografii” (tak nazwanej z racji miejsca zamieszkania większości z nich) dołącza także młodszy od nich Marek Szyryk. Dla wszystkich tych autorów ważny jest nie tylko osobisty, liryczny charakter obrazu, za pomocą którego wyrażają przeżycia wywołane widokami świata – pierwszorzędne znaczenie ma także sama Fotografia. Fotografia z dużej litery właśnie, jako wyjątkowy, specyficzny sposób wizualnej komunikacji, który łączy w sobie realizm obiektywnego dokumentu z subiektywną jego interpretacją i pozwala, w szczególnej chwili wykonywania ujęcia, odczuć bliską emocjonalną więź między sobą a światem. W napotkanym widoku, poprzez nadanie mu własnej formy, umożliwia dostrzeżenie swojego indywidualnego sensu.

Podstawowymi elementami formy w fotografii są kadr i światło. Kadr – to prostokątne „okno”, którego ramy wycinają z widoku rzeczywistości obraz zjawiający się w wyobraźni autora. Ta decyzja pozbawia „zdjęty” fragment jego naturalnego kontekstu, umożliwiając umieszczenie go w kontekście innych fotografii i nadając tym samym nowe znaczenie. Drugi element formy, światło – łagodnie prześlizgujące się po przedmiotach lub dramatycznie wydobywające je z mroku – buduje emocjonalny klimat zdjęcia.

Wyraziście rysujące się w świetle dnia sylwetki zdezelowanych samochodów, stłoczone na zalanym wodą placu – w której, potęgując sugestywność sceny, odbijają się ich kształty – ukazane są na fotografii Marka Szyryka na tle jednolitego, zasnutego dymem nieba, sprawiającego wrażenie płaskiej teatralnej scenografii. W takim kadrze realizm widoku zostaje zakwestionowany: nie wiadomo już do końca, czy mamy przed sobą obraz rzeczywistości prawdziwej, czy może scenerię jakiegoś surrealistycznego spektaklu. Betonowy walec z kilkoma otworami, sterczący w centrum kadru z monotonnym, nijakim w rozproszonym świetle pejzażem „za plecami”, wydaje się żywą, opuszczoną istotą, wołającą w tej pustce o pomoc. Model pięknej budowli zwieńczonej kopułą, lśniący blaskiem odbitego światła, widoczny jest na ciemnym tle fasady budynku, wypełniającej cały kadr ceglanym murem i rzędami jednakowych, ślepych okien. Jest tu przybyszem spod zupełnie innego nieba, jakby przeniesiony wprost z zalanej południowym słońcem Italii. Sąsiedztwo potężnej, ponurej bryły budynku nie wróży mu jednak dobrej przyszłości w tym miejscu… Zapomniany kamienny pusty podest, otoczony mrocznym gąszczem drzew, na próżno czeka na coś, co miało kiedyś tutaj zaistnieć, ale nie wydarzy się już nigdy…

Melancholijny, a niekiedy nawet dramatyczny obraz opuszczenia, ruiny i rozpadu, pokazany poprzez widoki niszczejących budowli jest ulubionym tematem fotografii wielu autorów. Marek Szyryk przedstawia go fotografując zamknięte, poddane destrukcji kopalnie Katowic i Wałbrzycha, fabryki Łodzi. Marek Liksztet opowiedział o zrujnowanych wnętrzach jeleniogórskiej „Celwiskozy” („La fin de l’usine”), Wojciech Zawadzki – o poprzemysłowym pejzażu Wałbrzycha („Moja Ameryka”), Marek Gardulski – o krakowskim „Solvayu”, a czeski fotograf Václav Jirasek – o ogromnym przemysłowym kompleksie „Vankovka”.

Temat zamkniętych i zniszczonych obiektów przemysłowych jest problemem szczególnie znaczącym w kontekście fotografii. Ciężki przemysł na wielką skalę rozwijał się od mniej więcej połowy XIX wieku, czyli od tego samego czasu, kiedy powstała i przeżywała swój wiek ekspansji fotografia. Jedna i druga dziedzina są zresztą ze sobą ściśle związane – poprzez fascynację nowymi cywilizacyjnymi zdobyczami, serią przełomowych wynalazków jakie dokonywały się w tym właśnie czasie, w drugiej połowie XIX i pierwszej XX wieku. Fotografia była jednym z nich, obok parowego, a potem spalinowego silnika, samochodu, samolotu, radia i filmu. I wraz z tą epoką, podobnie jak ciężki przemysł, wydaje się odchodzić teraz w przeszłość jej pierwsza, oparta na chemii postać. Cyfrowa fotografia obecnej doby to już inny rodzaj fotografii, podobnie sterylny w swojej wysokiej technologii jak nowy przemysł opary na elektronice.

Melancholia i dramat przemijania tej postaci Fotografii jest także, w podtekście, tematem zdjęć Marka Szyryka…

Marzec 2009

Elżbieta Łubowicz

 

Nota biograficzna

Urodzony w 1966 r. Absolwent WSP w Opolu. Obecnie mieszka i tworzy w Lodzi.

Jest adiunktem w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej. Jest absolwentem WSP w Opolu. Był wykładowcą fotografii, fotografem muzealnym, teatralnym, reklamowym.

Prezentował swoje prace na wielu wystawach indywidualnych i zbiorowych w Polsce i za granica. Zajmuje się również poezja haiku. Jego droga fotografii nosi cechy starego rzemiosła, w którym artysta nie tylko tworzył przedmioty, ale również dzięki sztuce doskonalił swoją osobowośc. Często odwołuje się do japońskiej poezji haiku poprzez odkrywanie tego co ulotne, przemijające, kruche, a zarazem odwieczne i piękne. Szuka szczególnych momentów swoich relacji ze światem, czekając na objawienie cudowności istnienia, dane mu dzięki kontemplacji najbliższej rzeczywistości.

Ostatnio zajął się mokrą metodą kolodionową. Jest to bardzo wrażliwy i kapryśny proces – każdy kawałek nośnika musi być ręcznie pokryty kolodionem , uczulony na światło, następnie dość szybko naświetlony i wywołany, kiedy jest jeszcze mokry. Jest techniką w dużym stopniu nieprzewidywalną – każda płytka poddana jest indywidualnej obróbce podatnej na emocje fotografa i jego artystyczne prowokacje.

DANIEL ANTOSIK – Kilka chwil codzienności

14 marca – 4 kwietnia 2009 r.

Kilka chwil codzienności

Świat za oknem – tak bliski, że aż niezauważalny. Powietrze, którym bezwiednie oddychamy, rzeczywistość namacalna i nieodczuwalna zarazem. Codzienność stanowi istotę naszego życia

i źródło siły niezbędnej do istnienia. Domowy pejzaż zwyczajnych blasków i cieni malujących obrazy pełne prawdziwych opowieści o nas samych. Nasz świat, nasze życie, nasz czas. Dobrze jest to wiedzieć. Wiele można zobaczyć, poczuć, posmakować, zrozumieć. Czasami wystarczy tylko rozejrzeć się dookoła. Oczywiście wyłączając wcześniej telewizor…

Daniel Antosik

Mistyka codzienności

Łączny czas, jaki zarejestrowały te fotografie – obrazy Daniela Antosika to mniej niż sekunda. To ukazuje, jak ogromna magia rozgrywa się przed nami – świat, który ledwie mignął przed obiektywem fotografa, dzięki jego szczególnej wrażliwości, skamieniał, zamienił się

w trwanie, w niekończącą się opowieść o codzienności. Fotografia trwa, choć chwila, którą zarejestrowała, dawno minęła. Jak to drobne wydarzenie z 1932 roku. Potężna kałuża. Jakiś mężczyzna poszybował w górę, aby skoczyć jak najdalej i nie umoczyć się. Pstryk aparatu

w chwili, gdy sylwetka człowieka jakby zawisła tuż nad taflą wody. Ile trwała ta chwila? Jedną czterdziestą sekundy? Henri Cartier – Bresson miał wtedy 24 lata, gdy utrwalił ten moment na zdjęciu „Place de l’Europe w deszczu”. Tak powstało przełomowe dzieło w rozwoju fotoreportażu. Ten bezsprzecznie największy fotograf wszechczasów wskazał, jak wydobywać cząstki naszej codzienności z rzeki czasu. Pokazał, jak ogromnej intuicji wymaga od reportera uchwycenie danego wydarzenia w momencie, gdy osiąga ono swoją kulminację i za ułamek sekundy rozpadnie się, stanie się już innym wydarzeniem. Pytany, jak to robi, odpowiadał: ”Po prostu to czuję”.

Dwóch starszych mężczyzn siedzi na ławce pod wielkim, szarym murem. Wysoko, w górnym rogu ogromnej ściany wycięty jest niewielki, jasny, symetryczny otwór okna. Sylwetki ludzi są małe, zdają się niknąć na męczącym od swej chropawości tle, ale są wyraźne. Przyciągają uwagę. Niby banalna scenka. Ot, zwykłe zarejestrowanie drobnego faktu. Pstryknięcie i jest fotografia. Ale to nie tak – Daniel porządkuje dla nas przestrzeń, nadaje jej cechy unikalne. Odkrywa, jak opowiedzieć tę historię, jak przełożyć ją na język fotografii. Każdy element kadru jest przemyślany. Jest w tym kadrze coś z poetyki zdjęcia Bressona z Salerno we Włoszech z 1933 roku. Ten sam sposób budowania faktury i przekonywania nas, by samemu dopowiedzieć przestrzeń. Jest w nich spokój, cierpliwość i pokora dla codzienności. Fascynacja nią i zrozumienie jej poetyki. Tam cień młodego chłopca wrysowany w grę świateł (małe arcydzieło à la Chirico), tu zdziwienie, że tak niespójna przestrzeń może być tak pełna spokoju, równowagi. Daniel odkrywa przed nami coś, o czym jakbyśmy zapomnieli – że patrzenie nie jest przecież bierne. Patrząc interpretujemy, zmieniamy, upodmiatawiamy, tworzymy. Porządkujemy przestrzeń, nadajemy jej sens. Być może to jest szczególne przesłanie, jakie niesie za sobą wykonywanie zawodu fotoreportera. Ale tylko wówczas, gdy staje się on samotną drogą ku prawdzie i mistyce codzienności, która nas otacza.

Daniel nie znajduje „gotowej” rzeczywistości. Takiej nie ma. On ją musi uczynić namacalną, wprowadzoną w codzienność. Musi ją przeżyć w sobie – nawet jeśli odbywa się to wszystko intuicyjnie, to potem ta fotografia będzie już w nim. Na zawsze – jeśli znalazł klucz do tej chwili, odkrył jej moment szczególny. W głębi komórki siedzi skulony człowiek. Intensywne światło czyni nędzną norę pełną ciepła. Światło rysuje przestrzeń, ale nie przebija się do oczodołu mężczyzny. Tamten patrzy w głąb siebie – to wyczuwamy. Tu Daniel, z mistrzostwem Davida Douglasa Duncana, operuje tym, co jest prawdziwą potęgą w czarno-białej fotografii – światłem. Genialność fot Duncana z Wietnamu, w których tak często kreował nastrój igrającym płomieniem świecy, czy ostrym, intensywnym blaskiem żarówek umieszczonych w norze lepianek, wytrzymuje konfrontację z warsztatem Daniela. Za każdym razem, gdy sięga po czerń i biel, używa ich z wyjątkową powściągliwością. Jak w fotografii z patroszenia mięsa czy wówczas, gdy w banalnej zabawie dzieciaków na polu namiotowym, które taplają się w błocku, odnajduje tę chwilę, która niejako krzyżuje, sakralizuje codzienność człowieka i jego bezradność wobec potęgi poszukiwania, krok za krokiem, swojego miejsca na Ziemi. Tu Daniel operuje czarno-białą opowieścią, sięgając do poetyki Sebastiano Salgado, dziś bodaj najgenialniejszego fotografa stroniącego od zdjęć kolorowych.

Salgado, w innym wymiarze i na inną skalę, toczy jak Daniel swoją małą wojnę z tym światem, który chce nas pozbawić bogactwa codzienności. Po wojnie, w 1947 roku grupa przyjaciół i legendarnych już wówczas fotoreporterów – Cartier Bresson, Robert Capa, George Roger i Dawid Szymin (Warszawiak, znany w historii fotografii jako Seymour) założyli Agencję Magnum. Symbolicznie dokonali tego na drugim piętrze Museum of Modern Art w Nowym Jorku. Chcieli walczyć z wielkimi korporacjami medialnymi o prawo fotografa do robienia dobrych i mądrych zdjęć. Tak stworzone zostało miejsce, gdzie schroniło się wielu wrażliwych ludzi, którzy oparli się zalewowi tandetnych obrazków, jakie opanowały świat. Tu w pełni rozkwitł wielki indywidualizm Salgado, ale też pojawili się tacy ludzie jak Steve McCurry, dziś najwybitniejszy na świecie fotoreporter barwnej fotografii. Po studiach wziął aparat i pojechał do Afganistanu, który akurat został najechany przez ZSRR. Tak narodził się słynny portret afgańskiej dziewczynki. To zdjęcie National Geographic uznało za najbardziej znaną swoją okładkę. Dlaczego wspominam o McCurry? Wystarczy spojrzeć na sposób, w jaki używa koloru Daniel – jego pionowe zdjęcie rodziny zapatrzonej w głąb pomieszczenia to prawdziwa perełka. Daniel należy do niewielkiego grona fotografów, którzy nie boją się koloru i używają go z niezwykłą umiejętnością. Każdy, kto zajmuje się fotografią reporterską, wie, jak niewielu na świecie jego kolegów nie poległo przy kolorze. Mistrzowie czarno-białego kadru stawali się za każdym razem bezradni, gdy sięgali po materiał kolorowy. McCurry – co ciekawe – sam stroni od czarno-białej fotografii. Zdecydowanie lepiej czuje się, gdy buduje przestrzeń za pomocą barw. Rzecz jednak w tym, iż taka fotografia stwarza nieporównanie większe problemy z porządkowaniem kadru, z nadaniem mu własnej formy. Zawsze podziwiałem łatwość, z jaką Daniel porusza się w tych dwóch, tak zasadniczo odmiennych przestrzeniach. Fotografia radosnego, witalnego staruszka z koniem i ujęcie mnicha buddyjskiego spokojnie śpiącego na kamiennej ławie w Angkorze. Te dwa zdjęcia powstały w radykalnie innych kulturach i miejscach. Pierwsze jest dziełem Daniela, drugie McCurry’ego. Ale łączy ich oczywisty szacunek do potęgi codzienności…

Piotr Grochmalski

Kilka chwil codzienności

To są takie zdjęcia, które coraz rzadziej można oglądać w gazetach. Nie są robione w atelier. Programy obróbki komputerowej nie odmładzają ich bohaterów i nie upiększają świata. Nie są to też prace, które by zwyciężały w konkursach fotograficznych. Nie epatują okrucieństwem, kalectwem, nieszczęściem. Ale są nie mniej prawdziwe i przejmujące. Może dlatego, że opowiadają o otaczającej nas rzeczywistości. Obok której niemal codziennie przechodzimy, a trzeba kadru reporterskiego, abyśmy ją dostrzegli.

Każde zdjęcie z tej wystawy ma swoją historię. Zazwyczaj związaną także z “Nowinami Jeleniogórskimi”. Bo powstawały przede wszystkim dla „Nowin Jeleniogórskich”, bądź przy okazji przygotowywania materiałów dla naszego tygodnika. Są wśród nich fotografie, które powstawały w cyklach fotoreporterskich, nad którymi pracował Daniel, i takie, które zrodziły się przy inspiracji tematycznej kolegów dziennikarzy. Wówczas miał szczególne zadanie – uwiecznić to, czego się nie da zapisać słowami. Opowiedzieć historię wypływającą między wersami tekstu. I niewątpliwie to się mu udało.

Fotoreporter w takiej gazecie jak “Nowiny Jeleniogórskie” nie ma łatwego życia. Bo powinien dostrzec w otaczającym nas świecie coś, co przykuje uwagę nie tylko jego. Nawet gdy spotyka się ze skutkami takiego żywiołu jak powódź, lawina czy huraganowy wiatr – musi uważać, by nie popaść w tanią sensację czy sentymentalizm. No i musi utrwalić w obrazie coś więcej, by przekroczyć granice zwykłego dokumentu. Jest w tych pracach wiele nostalgii i niezwykłego nastroju. Takich zdjęć jak tego z 1996 roku z Lubomierza czy portret kinooperatora – praktycznie nie da się uchwycić teraz.

Ale z drugiej strony – te klatki są dokumentem. Pokazują świat, który może już nie istnieje, może właśnie odchodzi w niepamięć albo diametralnie zmieni się w ciągu kilku najbliższych lat. Obdrapane ściany budynków zostaną przykryte pstrokatymi banerami reklamowymi, młodzi dorośleją, być może wyruszą w świat w poszukiwaniu lepszego losu, starzy – jeżeli jeszcze żyją – dopisują na swoich twarzach kolejne lata. Zmienia się wszystko – moda, wygląd ulicy, technologie, inaczej wyglądają zawody sportowe, imprezy masowo-rozrywkowe. Tylko emocje, ludzki los w swojej istocie pozostają bez zmian.

I tak to jest, że tych „Kilka chwil codzienności” łączących różne czasy i przestrzeń – jest opowieścią o naszych czasach i o nas samych. Dlatego warto tym fotografiom poświęcić nieco więcej czasu niż kilka chwil.

Andrzej Buda

Niepowtarzalna codzienność

Kilka krótkich opowieści, Tu i ówdziej, Obrazki stąd, Kilka chwil codzienności. Mozolna, wciąż ponawiana próba ułożenia opowieści. Z pojedynczych fotografii, które przecież same w sobie stanowią osobną opowieść. Po przerwie znów pokazuje reportaż. Bez redakcyjnych uwarunkowań, bez efektownej, lecz krótkotrwałej aktualności. Długo oczekiwaną wystawę Daniela budują zdjęcia odkładane przez lata, robione „dla siebie”, wciąż z czytelnym przesłaniem. Każda z wybranych do tej wystawy fotografii, to krótkie spojrzenie. Spojrzenie zaciekawionego światem przechodnia. Rzut oka na nas samych. Klasycznie, małoobrazkową lustrzanką, rejestrowane migawki. Notatki z tego, co dzieje się z nami i obok nas. Najbliższe otoczenie. Obszar codzienności. Miejsca, krajobraz i ludzie. Dla wielu z nas niezauważalna istotność chwili. Gdzieś, kiedyś. Zobaczone i uwiecznione.

Ile to już lat? My i nasza najbliższa okolica. Kiedyś hinduski Dada na tle Śnieżki, happeningi Vahana Bego i Grupy PŁAWNA 9, Festiwale Teatrów Ulicznych, ale też Chełmsko podupadające gdzieś na uboczu (choć w pobliżu przecież). Teraz ktoś w drodze, rytuał świniobicia, radość bycia na swoim, uważne kadry z operacyjnej sali. Europejskie flagi i pranie suszące się na sznurku. Ludzie żyjący niewidocznie, obok nas. Nie ma tu spektakularnych wydarzeń, przemocy, krwi i epatowania patologią. Wszystkiego tego, co zdominowało większość codziennych relacji podawanych przez gazety i wszelkiego rodzaju konkursów promujących fotografię prasową.

Jest natomiast to, na co zwykle nie mamy czasu. By przystanąć, zobaczyć, doznać. Na świat wokół siebie. Daniel patrzy na człowieka i świat wokół nas ze stosownym dystansem, ale też życzliwie, z zaciekawieniem rejestruje to, co najbliżej, i to, co najczęściej umyka nam z pola widzenia.

Kilka z prezentowanych na tej wystawie zdjęć znamy z wcześniejszych zestawów. Ale ekspozycję tworzą głównie fotografie dotąd nieprezentowane w galeriach. Po raz pierwszy wszystkie opatrzone zostały zwięzłymi podpisami. W najnowszej prezentacji nie zabrakło także portretów, istotnego elementu fotograficznej aktywności Daniela.

Codzienność, odświętność i konsekwencja. Wszystko to, na co nie zawsze wystarcza czasu i sił w rutynie latami powtarzanych rytuałów i gestów. Nie ma wątpliwości, że to właśnie codzienność jest w centrum zainteresowania Daniela. On sam mówi o potrzebie przywrócenia jej wartości. O powrocie do siebie. Przekonuje nas, że to właśnie codzienność stanowi istotę naszego trwania. W swoich fotografiach o codzienności jednoznacznie określa swoją postawę: jesteśmy stąd, żyjemy tutaj, o tym chcę opowiadać.

Jacek Jaśko
Nota Biograficzna

Daniel Antosik

e-mail: daniel@miedza.pl

www.miedza.pl

Z wykształcenia – politolog, z zawodu – fotografujący dziennikarz. Od kilkunastu lat związany z regionalnym tygodnikiem „Nowiny Jeleniogórskie”. Zajmuje się głównie fotografią prasową, ale nie tylko. Autor i współautor kilkudziesięciu wystaw prezentowanych w kraju i za granicą oraz kilku zrealizowanych pomysłów scenograficznych i akcji fotograficznych.

Twórca Galerii Za Miedzą założonej w zrujnowanych wnętrzach dawnego kościoła ewangelickiego w maleńkim, słynącym filmową historią Lubomierzu. Juror konkursów fotograficznych i filmowych. Zdarza mu się też prowadzić międzynarodowe warsztaty twórcze dla młodzieży. Od kilku lat zajmuje się organizacją najróżniejszych przedsięwzięć kulturalnych – plastycznych, muzycznych, filmowych i teatralnych. Autor programu „Ołtarz Kina” realizowanego w Galerii Za Miedzą w ramach lubomierskiego Festiwalu Filmów Komediowych, którego od trzech lat jest dyrektorem artystycznym. Laureat kilku nagród i wyróżnień fotograficznych, dziennikarskich oraz za działalność na rzecz kultury.

Mnóstwo ogląda, dużo czyta, trochę podróżuje, sporo pisze, najwięcej fotografuje. Swoją fotografię traktuje przede wszystkim jako swoisty rodzaj notatek z życia.

W dorobku ma ponad trzydzieści autorskich prezentacji fotograficznych. Najważniejsze z nich to „Kilka krótkich opowieści” (1996 – 1997), „Armenia” (1997), „Tu i ówdziej” (1998 – 1999), „Czas Lubomierza” (2003), „Z twarzą w Europie, czyli nasz wspólny portret” (2004), „10 x Lubomierz” (2006), „Mój portret” (2007 – 2009). W roku 2008 zrealizował szczególną akcję twórczą pod hasłem „Teraz – dowód współistnienia” z udziałem ponad stu fotografujących, zorganizowaną z okazji 50-lecia „Nowin Jeleniogórskich” i 900-lecia Jeleniej Góry.

Dolnoślązak z urodzenia i wyboru. Stąd pochodzi i tutaj osiadł. Fotografowania

i filmowania zaczynał uczyć się w Bydgoszczy, ale studiował już we Wrocławiu. Na co dzień pracuje w Jeleniej Górze. Mieszka z rodziną w pobliskim Lubomierzu. W szczególny sposób związany jest z Lwówkiem Śląskim. Tam urodził się w 1973 r. , spędził pierwszych piętnaście lat życia i w szkolnej ciemni zaczynał przygodę z fotografią. Po latach właśnie we Lwówku wykonał swój pierwszy fotoreportaż i zrealizował kilka ważnych projektów fotograficznych. W 2004 roku właśnie na lwóweckim rynku pod egidą „NJ” zrealizował akcję „Z twarzą w Europie, czyli nasz wspólny portret” związaną z historycznym wydarzeniem, jakim było wstąpienie Polski do Unii Europejskiej. Mąż Ewy, którą poślubił we Lwówku, i tato Stanisława, który przyszedł na świat we Lwówku.

Projekt zrealizowano dzięki pomocy finansowej Miasta Jelenia Góra.

ANDRZEJ BOJ WOJTOWICZ. SPOTKANIE CZŁOWIEK – CZŁOWIEK

5 lutego – 7 marca 2009

OD AUTORA

Błogosławię godzinę, która mi dała opanować technikę, abym mógł bez przeszkód oddać się sprawom ducha

Anzelm Feuerbach

Witam serdecznie tych wszystkich, którzy pragną wraz ze mną przeżyć radość ze spotkania w tak niecodziennym gronie. Rozpoczynając pracę nad wystawą i kierujac się zasadą, że “żyć to nie tylko być żywym”, pragnąłem stworzyć okazję do poznania się bliżej ludzi z różnych tradycji religijnych, wspólnot, różnych profesji. To świadectwo wzajemnego szacunku, tolerancji, otwartości i dobrej woli. Katalog otwierają teksty przedstawicieli: wspólnoty ewangelików augsburgskich, katolików, prawosławnych i wspólnoty żydowskiej. (w porządku alfabetycznym), tematem których jest “Spotkanie człowiek-człowiek”. Formułując temat zwróciłem się do prowadzących wspólnoty religijne by napisali własne spostrzeżenia, przemyślenia dotyczące tak ważnej dzisiaj kwestii. Myślę że z wielkim pożytkiem dla wszystkich będzie ta krótka lektura. Sądzę, że nie powinniśmy ustawać w zadawaniu pytań o to kim jesteśmy, o życie duchowe, o poznanie innych, ale i siebie samych. Dobre w tym miejscu będzie zacytowanie T.Mertona: “Człowiek nie jest w stanie odnaleźć siebie jedynie w sobie, ale musi odnajdywać się w innych i przez innych”. Moje portrety nie są karykaturą, komentarzem, psychoanalizą ani publicystyką – starają się być spotkaniem z prawdą, drogą i życiem.

Wystawa jest również formą dialogu ze sztuką portretową szeroko rozumianą. Technologicznie moja propozycja jest sumą doświadczeń wynikających z analizy warsztatu starych mistrzów (oczywiście zmodernizowanym do moich potrzeb).

Słów kilka o technologii: wszystkie obrazy namalowne są w technice mieszanej farbami po części kupowanymi i po części własnej produkcji na deskach, płótnach i kartonie, grunty własne gipsowo-klejowe.

Mam nadzieję, że wystawa będzie początkiem spotkań już takich bardziej osobistych w swoich domach, może w trakcie różnych świąt, czy przy innych życiowych okazjach.

A jeśi także pomoże komuś odnaleźć siebie, to będę bardzo szczęśliwy.

Nota biograficzna

Andrzej Boj Wojtowicz

www.andrzejboj.eu

e-mail: andwojtowicz@o2.pl

Ur. 1959 r. w Głubczycach.

Studia w PWSSP Wrocław, dyplom z malarstwa w 1990r. Aneks z grafiki warsztatowej.

Wystawy indywidalne w Polsce, Włoszech, m.in SIAC Florencja, Arte Fiera Bolonia, Niemcy Bautzen, Szwecja Lund,USA Los Angeles.

Wystawy zbiorowe m.in Włochy: Padwa, Dozza, Mantua, Niemcy: Norymberga, Gerlitz, Czechy Liberec.

Laureat 1 nagrody za grafikę “Il segno” Varese, Włochy.

Ważniejsze realizacje:

Freski w Zamku Królewskim w Niepołomicach

Freski w rezydencji prywatnej Toscana, Włochy

Freski w rezydencji prywatnej Castelnuovo Berardegna, Włochy

Projekt i realizacja wnętrza kościoła Judy Tadeusza w Jeleniej Górze, osiedle Czarne

Droga Krzyżowa, Kaplica DPS w Kowarach

Droga Krzyżowa, Kościół Józefa Robotnika, Zgorzelec

Droga Krzyżowa w Staniszowie

Jest autorem warsztatów plastycznych dla dzieci, młodzieży w Polsce i Niemczech.

Wraz z bratem realizuje projekt malarsko-muzyczny “Portrety bluesa”

W Borowicach u podnóża Karkonoszy mieszka od 1993r.

O. Bazyli Sawczuk

Współczesne nam czasy są wyjątkowe. Rozwój techniczny, przemiany społeczne i kulturowe stawiają człowieka w znacznie innej sytuacji niż poprzednie tysiące lat. Człowiek stworzył maszyny latające i wylądował na księżycu. Encyklopedystom osiemnastowiecznym nawet się nie śniło, że informacje zbierane z takim trudem będą małą kroplą wobec tego co ogarnie człowiek, że powstanie sieć umożliwiająca przekaz informacji, że powstaną tak zaawansowane technologie i tak bardzo zmieni się codzienność człowieka w każdym zakątku świata.

Za znakomitym Andrejem Tarkowskim musimy jednak zadać trudne i niewygodne pytanie czy człowiek rozwinął się wraz z postępem cywilizacyjnym? Czy potrafi odróżnić dobro od zła i wybrać dobro? Czy wraz z postępem cywilizacyjnym wyszlachetniał? Czy posiadł sztukę szczęśliwego życia? Czy potrafi kochać i być kochanym? Czy odkrył w sobie miłość do otaczającego go wszechświata którym obdarzył go Stwórca?

Jeżeli za wysiłkiem malarza pójdzie próba odpowiedzi na te pytania i jeżeli zrodzi się w nas szczery ontologiczny niepokój to będziemy świadkami pięknego wydarzenia. A jeżeli zadanie przybliżenia sobie ludzi poprzez artystyczne podkreślenie faktu „obecności” stanie się rzeczywistością to tylko dobrze i przez to pewnie pięknie.

Ks. Wiesław Suchorab

Przed kilkoma tygodniami zwrócił się do mnie stary człowiek. Zaoferował teleskop, który budował przez kilka lat swojego życia z ogromną starannością i poświęceniem. Teraz ma świadomość, że odchodzi z tego świata. Skończył już 85 lat. Teleskop pozwalał spojrzeć mu dalej niż normalne, nieuzbrojone w sprzęt optyczny oko spojrzeć może.

Dzieci nie interesuje astronomia i obawia się, że spuścizna jego życia zakończy swój żywot wśród rupieci na śmietniku lub złomowisku. Wiedząc, że przed laty ksiądz w Cieplicach zajmował się astronomią, zwrócił się do mnie, abym przyjął sprzęt: może ktoś się nim zainteresuje – powiedział.

Skłoniło mnie to do większego zainteresowania wszechświatem. Zacząłem inaczej patrzeć na gwiazdy niż dotąd. Zacząłem widzieć ogrom przestrzeni, w której przyszło nam żyć i tworzyć.

Poproszony o wstęp do dzieła o człowieku, o ludziach, takie oto myśli zapisałem.

Wśród milionów systemów gwiezdnych wszechświata unosi się obłoczek złożony z miliardów gwiazd – jest to nasza Galaktyka – a jedną z tych gwiazd jest nasze Słońce. Dookoła niego krąży dziewięć małych punkcików, jednym z nich jest nasza Ziemia. Na tym punkciku jest mały pyłek: człowiek, jeden z ponad kilku miliardów.

Kim właściwie jest ten człowiek?

Geniuszem, dla którego niebawem nie będzie rzeczy niemożliwych? Nienasyconą Bestią, dla której dobre są wszelkie środki, aby osiągnąć upragniony cel? Jakkolwiek ocenilibyśmy człowieka, pozostaje on zawsze istotą szybko przemijającą, po której wspomnienia również mogą szybko zaginąć.

Bardzo trafnie ujął to psalmista Dawid: „Człowiek podobny jest do tchnienia, dni jego są jak cień, co mija”, „Dni człowieka są jak trawa: tak kwitnie jak kwiat polny. Gdy wiatr nań powieje, już go nie ma”.

A czym jest człowiek we własnych oczach?

W czasie wojen jest po prostu „mięsem armatnim”, w obozach koncentracyjnych był numerem, który w każdej chwili i z każdego powodu, wraz z jego istnieniem, był wykreślany z kartoteki stanu inwentarza obozowego.

Ale człowiek to także droga naszemu sercu istota – żona, mąż, dziecko, ojciec, matka, brat, siostra, wierny przyjaciel, uczynny sąsiad, zwykły przechodzień na ulicy – bliźni.

Jest, więc człowiek drogą istotą w oczach innych. Warto z nim być, słuchać i słyszeć go, gdy chce coś powiedzieć. Warto poznać myśli, warto spojrzeć na dzieło stworzone ręką i umysłem, bo widać w tym człowieka i jego Stwórcę.

Tu wyłania się pytanie dotyczące życia: „po co?” Po co żyjemy, pracujemy, walczymy, cierpimy?

Z punktu widzenia życia chrześcijańskiego można by krótko odpowiedzieć. Byśmy byli światłością, z której wszystko się wzięło. Współcześni mówią, że materia jest zastygłym światłem. A skąd pochodzi światło?

Bóg rzekł: „Niech się stanie światłość”. Pochodzi zatem z Boskiego Słowa.

Są oczywiście ludzie, którzy wolą nie pytać „po co?”. Ale wtedy życie wydaje się być pozbawione sensu.

Kluczem do odpowiedzi na pytanie „po co?” jest miłość. Ale miłość nie może zrodzić się i przetrwać bez obcowania z sobą, bez wspólnie stawianych pytań i wspólnie udzielanych odpowiedzi, bez przeżywanych wspólnie wzlotów i upadków, bez wspólnej nadziei. Nadzieję mamy jedną, tę od Boga. Nadzieję życia.

W ciężkich chwilach pytamy „dlaczego?”. A powinniśmy raczej pytać „po co?”. Apostoł Paweł powiedział: „Musimy przejść przez wiele ucisków, aby wejść do Królestwa Bożego”. To była odpowiedź na pytanie: „po co?”.

Wielu wmawia sobie, że śmierć jest końcem, ale znając odpowiedź na pytanie: „po co?” wiemy, że to nie jest prawdą ani tam, ani tu. Bo tam my będziemy, a tu pozostanie po nas nasze dzieło.

O. Tomasz Oleniacz SJ

Ignacy (Loyola) był głęboko przekonany, że Bóg jest Bogiem spotkań. Dlatego starał się naśladować Jezusa, który na galilejskich drogach przyjmował towarzystwo każdego, kto do niego przychodził, niezależnie czy był to poborca podatków, prostytutka, ślepiec, trędowaty, uczciwy Nikodem czy pisarz – hipokryta. Jezus spotyka się z każdym człowiekiem i słucha z wielką uwagą. W tych spotkaniach Jezus wsłuchuje się w ludzkie serce, aby odkryć, co kryje się na jego dnie. Nie patrzmy jednak na tę zdolność Jezusa jako wypływającą z wszechwiedzy Boga. Jeśli przenika On serca, to dlatego że jest w nie wsłuchany. To jest jedna z cech, które powinny charakteryzować „każdego dobrego chrześcijanina”: zdolność wsłuchania się w ludzkie serce, zdolność współodczuwania wraz z nim. Dzisiejsza psychologia nazywa to empatią, czyli zdolnością przeniknięcia w doświadczenia, uczucia czy postawy drugiej osoby, tak jak ona ich doświadcza. Dokonuje się to przez słuchanie, które buduje wspólnotę między osobami. Postawa słuchania to postawa otwartego serca wobec drugiej osoby. Samo słuchanie, okazanie uwagi jest formą miłości. Mistycy określali ją jako „miłosną uwagę”. Każda relacja, każde spotkanie dwóch osób jest możliwe jedynie w atmosferze miłości. Wszystko, co jest autentycznie chrześcijańskie, zmierza ostatecznie do doświadczenia relacji między”ty” i „ja”. „Miłość polega na komunikacji…”, obopólnym udzielaniu siebie (ĆD231).

Komunikacja oparta na wzajemnym porozumieniu może być wielkim darem. „Istnieją dwa przekonania, które są niezbędnymi założeniami dla tworzenia pełnego miłości porozumienia. Po pierwsze musimy myśleć o sobie jako darze, który komuś ofiarowujemy. Po drugie musimy postrzegać innych jako dary nam zaoferowane (nierzadko nieobowiązująco i z wahaniem). „Porozumienie” polega na wymianie tych darów. Obdarowywanie kogoś zaufaniem jest na pewno aktem łaskawej gościnności. Podobnie zaproszenie nas przez innych do ich miejsc pracy, domów i pokazywanie nam tajemnych zakamarków jest z ich strony wyrazem łaski. Może do tego dojść jedynie wtedy, kiedy będziemy traktować porozumienie jako akt miłości. Jedynym naprawdę wartościowym darem, jaki mogę ci ofiarować, jestem ja sam. Jedynym prawdziwie cennym darem, jaki mogę dostać od ciebie, jest twoje otwarcie się przede mną.”

Rabin Icchak Rapoport

Gmina Wyznaniowa Żydowska we Wrocławiu

Jednym z najważniejszych, a może nawet najważniejszym celem każdej religii jest wprowadzenie wyznawców na wyższy poziom duchowości. Pytanie więc: „czym jest duchowość” zdaje się należeć do pytań z rodzaju fundamentalnych.

Żydowska tradycja znajduje na to pytanie następującą, przedstawioną w formie opowieści, odpowiedź:

„Powiedział Rabin do swoich studentów: Celem Tory jest zbliżenie nas do B-ga. Studenci pomyśleli o wypowiedzi Rabina i zapytali: „Ale Rebe! Przecież mówi nasza tradycja, że B-g jest nieskończony a więc – jest wszędzie. A jeśli B-g jest wszędzie, to jak można się do Niego zbliżać?” Rabin uśmiechnął się do swoich studentów i odpowiedział: „Macie rację. Do B-ga nie da się zbliżać i od B-ga nie da się oddalić. Ale jest jeden wyjątek. B-g stworzył człowieka na Swoje podobieństwo – a do innego człowieka da się i zbliżać, i oddalić. Więc odpowiedź na wasze pytanie jest, że czym więcej człowiek się zbliża do innego człowieka, tym więcej zbliża się do B-ga; a czym bardziej człowiek oddala się od innego człowieka, tym bardziej oddala się od B-ga.”

Oto fundamentalna definicja duchowości w Judaizmie – duchowość równa się emocjonalnej bliskości między ludźmi. A czym więcej takiej emocjonalnej bliskości, tym więcej duchowości.

Z takiego punktu widzenia można zrozumieć, dlaczego Rabini Talmudu i żydowska tradycja nadają taki status biblijnemu wersetowi we-ahawta le-reecha kamocha – „kochaj bliźniego jak siebie samego” (3 Księga Mojżeszowa 19:18). Hillel, jeden z największych mędrców żydowskiego narodu wszystkich czasów (żył ok. 100 lat przed gregoriańską erą), powiedział: „to, co jest tobie niemiłe, nie czyń innym – to jest cała Tora a reszta jest komentarzem”. Jak tak wielki mędrzec mógł coś takiego powiedzieć i pozornie zlekceważyć wszystkie 613 przykazań zawartych w Torze? Nie tylko dlatego że szanowanie innych jest podstawą bycia dobrego człowieka oraz podstawą utrzymania społeczności. Poza tym pierwszym, oczywistym powodem jest też inny, głębszy: szanowanie innych, prowadzi do emocjonalnej bliskości między ludźmi, jest więc najprostszą drogą do duchowości. Trudno o lepszy argument przemawiający za dobrym zachowaniem…

Projekt zrealizowano dzięki pomocy finansowej Miasta Jelenia Góra.