30 sierpnia – 25 września 2013 r.
Piękno snu na jawie
Niech mi wybaczy czytelnik, a przede wszystkim sam artysta, że nie będę się tu silił na analizy, interpretacje i wzniosłe abstrakcje, mające dowodzić mojej fachowości, a malarstwo Mariusza Mielęckiego uznać za przepastnie głębokie. O jego obrazach wystarczy powiedzieć, że są na swój sposób skromne, a równocześnie na swój sposób wielkie, a przedstawiają to, co każdy zobaczy sam. Bo są one na oścież otwarte ku naszym narządom widzenia i moje pośrednictwo nie jest tu wcale potrzebne.
No, ale jednak coś tu muszę napisać, jako że wszystko to nie jest znów takie proste. W tych obrazach, a pewnie też w ich twórcy, są rzeczy, na pierwszy rzut oka – a nawet drugi i trzeci – niewidoczne. Prostota jest w tym przypadku opakowana i po zdjęciu tej warstwy zewnętrznej, to znaczy, malarskiej powagi i elegancji, odsłaniają się warstwy głębsze, pokazujące, że obrazy są zbudowane z tworzywa symboli, ale też żartu. Bo choć Mielęcki traktuje twórczość z powagą, to jednak wpisuje w nią również zabawne dwuznaczności i subtelne prowokacje.
I to niech każdy sobie, na miarę swoich możliwości sam podziwia, podczas gdy ja opowiem, jaka była moja z tymi obrazami przygoda. Lecz zanim do tego przystąpię, muszę tu uczynić kilka uwag o charakterze ogólnym, by później było jasne, dlaczego w ogóle o tym piszę.
Przede wszystkim – piękno. To słowo niby należy jeszcze do naszego języka, choć utraciło niegdysiejszą wyrazistość. Dzisiaj rozumiane jest różnie i czasem można odnieść wrażenie, że w samym tym pojęciu ukryto gdzieś niewidzialny cudzysłów. Szczególnie, gdy go używamy w kontekście sztuk, niezasłużenie nazywanych jeszcze pięknymi. Może w minionych stuleciach było podobnie. I światu, o którym czasem mówimy, że jest piękny, na pięknie nie zbywało, bo zawsze miało przeciw sobie siły równie wszechobecnej brzydoty. W każdym razie, z dystrybucją piękna człowiek nie dałby sobie rady, gdyby nie potrzeba egzystencji mądrej i urodziwej. Więc tworzył piękno sztuczne, zrodzone z pobudek estetycznych, jako twór swoich wyobrażeń i tęsknot. Piszę to dlatego oczywiście, że Mariusza Mielęckiego stawiam w rzędzie producentów piękna, którego nigdy za wiele.
Mój pierwszy z nim kontakt miał miejsce przed laty. Mieszkał jeszcze w Michałowicach. Kuriozalność tego domu, będącego siedzibą Teatru Cinema, w lwiej części była skutkiem niezwykłości, jaką naznaczył go Mariusz. Wchodząc tam jakby wkraczało się w sen, rozkwitający za każdym krokiem, bliski temu, co tak cenili wyznawcy Andre Bretona, a więc tyleż śniony, co wykreowany. Wrażenie było wszechogarniające i najmniej uwagi poświęciłem jego obrazom, gdzieś tam wtopionym w całość, jako znaczące detale. Zresztą i sam Mariusz zdawał się do niej należeć, ubrany w szynel kojarzący się z dziewiętnastym wiekiem, w okularach, jakich się wtedy już raczej nie nosiło.
Do dziś nie jestem pewny, czy to wszystko rzeczywiście tak wyglądało, czy mi tylko tę wizję narzuciła pobudzona wyobraźnia. Bo, na przykład, zobaczyłem tam obraz, który wywarł na mnie takie wrażenie, jakbym zobaczył ich mnóstwo. Więc opuściłem ten dom przekonany, że głównym – jeśli nie jedynym – tematem jego obrazów jest jednorożec. Dopiero po latach wyjaśniło się, że jednorożca Mielęcki namalował tylko raz. W każdym razie, podczas tamtej wizyty doświadczyłem – by tak rzec – swoistego teatru, w którym główną rolę grała scenografia, czyli rekwizyty, wyrafinowane barwy, meble, tkaniny i mnóstwo przetworzonych akcesoriów.
W następnych latach Mielęcki zamieszkał najpierw w Kwieciszowicach, a później w Popielówku pod Lubomierzem. I tam go odwiedziłem ponownie. Pomijając urodę okolicy i starego domu, który był niegdyś plebanią, tutaj obrazy jakby tylko czekały na moje spojrzenie. Można by nawet powiedzieć, że to one są tu gospodarzami. To one – wraz z rzeźbami Agnieszki, żony Mariusza – sprawiały, że najbardziej reprezentacyjna izba w domu Mielęckich, robi wrażenie sali muzealnej. Nie tylko z powodu dbałej ekspozycji, ale i dzięki temu rodzajowi piękna, którego dz isiaj trzeba szukać ze świecą i raczej nie w galeriach wyspecjalizowanych w artystycznej ekstrawagancji. Widać jak na dłoni, że naukę malarstwa Mielęcki pobierał od mistrzów i dzieł stworzonych wtedy, gdy piękno sztuki posiadało jeszcze określoną cenę. Pewnej części swoich obrazów przypisał gotycką antenację, nazywając je Gotyckimi Snami, ale widać w nich także ideały włoskiego protorenesansu, czy bizantyńskiej ikony. Zabawy Świętych to uszczypliwe wariacje na tematy sakralne, zbyt delikatne by je nazwać małymi herezjami. Rodzina Polska, to trzecia grupa obrazów; tytuł o tyle mylący, że w historycznym malarstwie polskim, szczególnie tym z siedemnastego i osiemnastego wieku, prawie w ogóle nie ma tematów obyczajowych. Zresztą stylem i przedmiotem obrazy te wyraźnie spokrewnione są z popularnym malarstwem niemiecko-śląskim, występującym również na meblach czy parawanach. Ale to nieważne. Jakby się one nie nazywały, liczy się najbardziej własna poetyka Mielęckiego, artysty naszych czasów, stojącego wszelako jedną nogą w pięknie takim, jak je niegdyś praktykowano.
Dobrze musiał to wyczuć ten, kto aranżował wystawę artystów z regionu jeleniogórskiego w galerii Das Alte Molkerei podczas tegorocznego Kunst- und Filmfestival w Worpswede. To było moje ostatnie, jak dotąd, spotkanie z dziełami Mielęckiego. Odosobniona antresola jakby nieco wzniosła się ponad resztę wystawy i została zagospodarowana wyłącznie twórczością Mariusza i Agnieszki. Obrazy – przypominające trochę gabloty z bezcenną zawartością, trochę relikwiarze a trochę malowidła wotywne – na ścianach; rzeźby równie nobliwe – na podłodze. Była to najstaranniej zaaranżowana część ekspozycji. To, że nie sam Mielęcki ją organizował jest tu krzyczącym dowodem obecności w jego obrazach pewnej siły, która narzuca widzowi ich sens i nie dopuszcza do żadnej dowolności. Obejrzałem to z przyjemnością, bo w festiwalowym rozgardiaszu był to zaułek spokojnego piekna. Lecz nieco zmęczony podróżą i intensywnością programu – na wygodnej sofie w tej sali zapadłem w króciutki sen. Ktoś uszczypliwy zdołał mnie na tym fotograficznie przyłapać. Czy coś mi się śniło, nie pamiętam. Ale jeśli nawet, to musiał to być sen, niekoniecznie gotycki, o pięknie, którego byłoby na świecie mniej, gdyby nie ta wystawa.
Piękno artystycznego wyrazu może się rodzić ze wzorów podsuwanych przez piękno natury. Ale równie inspirujące mogą być własne porywy serca – by użyć tego staroświeckiego ideału. Można je też znajdować w przejawach kreacji malarskiej z czasów, gdy artystyczna przyzwoitość i solidność kunsztu były jeszcze darzone uznaniem. Są pewnie jeszcze inne, tajemnicze źródła, tak że w końcu Bóg jedyny wie, skąd się to wszystko bierze. Pozostaje mi tylko stwierdzić na zakończenie, że tworząc swe malowidła, Mielęcki zaprzecza przekonaniu, że wszystkie te wartości bezpowrotnie przepadły.
Henryk Waniek
MARIUSZ MIELĘCKI – urodził się w 1956 r. w Gdyni.
W latach 1992 – 2006 związany z Teatrem Cinema w Michałowicach.
Autor obrazów i kompozycji przestrzennych, rzeźbiarsko – malarskich. Do jego najbardziaj znanych dzieł należy powstały w latach współpracy z Teatrem Cinema cykl obrazów „Gotyckie sny“, które znajdują się w wielu kolekcjach prywatnych w kraju i za granicą. Obecnie maluje obrazy o tematyce ludowo-sakralnej, nawiązuje do tradycyjnych wątków obrazów religijnych, w których religijność traktowana jest przewrotnie, z przymrużeniem oka. Obrazy z lat 2006 – 2013 to cykle „Rodzina Polska“ i „Zabawy Świętych“.
Od 2008r. Wraz z żoną Agnieszką Topolnicką – Mielęcką mieszka w Popielówku koło Lubomierza.
Jego prace znajdują się w zbiorach prywatnych w kraju i za granicą.
Projekt jest współfinansowany ze środków budżetu Województwa Dolnośląskiego, realizowany ze środków Miasta Jelenia Góra pod mecenatem Marszałka Województwa Dolnośląskiego.